Środowiska artystyczne narzekają na brak pieniędzy. W czasach kryzysu sztuka musi iść jako pierwsza do odstrzału, jej rozwój pozostawiany jest "lepszym czasom" - często traktuje się ją jako swego rodzaju snobistyczną zachciankę, intelektualną fanaberię, która nie jest nam specjalnie potrzebna.

Tak to przynajmniej widzą ci, dla których sztuka rzeczywiście jest pewnym ekskluzywnym naddatkiem, bez którego można by się spokojnie obejść. Takie jest podejście finansowych elit, które - nie ma co ukrywać - często nie są (a w naszym raczkującym kapitalizmie tej zależności brakuje w sposób szczególny) tożsame z elitami kulturalnymi. No cóż, talent do zarabiania pieniędzy nie musi iść w parze z dobrym gustem. To nie jest tylko nasz narodowy problem, tak jest na całym świecie. Nie ma co naiwnie sądzić, że da się to jakoś zmienić.

Sztuka w biednych czasach może uchodzić za zbędną. Nie da się nią nakarmić żołądków. Jednak jak na złość sztuka lubi takie okresy ekonomicznych, czy ideologicznych zapaści i rozwija się wtedy nad wyraz dobrze. Nie wiedzieć czemu, sztuka lubi kryzysy. To trochę niebezpieczne uproszczenie, jednak dla potrzeb niniejszego wywodu możemy mu ulec. Historia uczy nas, że sztuka potrafi czerpać znakomitą pożywkę z niedostatku. "Artysta najedzony to kiepski artysta" - mówi slogan. Pół biedy jeśli takimi tanimi komunałami próbujemy streścić obecną w kulturze tendencję do czynienia z biedy i niedostatku głównej pożywki dla artystycznego komentarza. Gorzej, kiedy te frazesy mają sankcjonować skąpstwo finansowych i politycznych elit.

Wraz z odejściem od systemu centralnego planowania, który w stosunku do sztuki musiał z definicji przynosić kiepskie efekty (wartości dzieła sztuki nie można usankcjonować dekretem wydanym przy ministerialnym biurku), artyści zaczęli być zdani na samych siebie. I na swój zmysł do robienia interesów, którego - co tu dużo kryć - często nie posiadają. W czasach odejścia od subsydiowania sztuki, poszczególne środowiska artystyczne zaczęły się konsolidować i tworzyć koniunkturę na siebie. Tak, aby elity finansowe zaczęły w nich dostrzegać szansę na zarobienie pieniędzy. Powstało nawet nowe pojęcie: "pozytywny snobizm", odnoszące się do wszelkich prób inwestowania pieniędzy w to, co zostało uznane za przejaw sztuki.

Przyznam szczerze, że mam wstręt do tego typu stwierdzeń, a snobizm jako taki nigdy nie będzie dla mnie czymś pozytywnym. Nie ma co obłudnie udawać, że sztuczne pompowanie kasy we wszelkie pseudoartystyczne zjawiska, które są "trendy" i pozwolą ofiarodawcom zyskać szczytne miano mecenasa sztuki, jest czymś ok. Takie podejście owocuje często narodzinami nieprawdziwych artystów tworzących nieprawdziwą sztukę, niebezpiecznie uległych temu, co rynkowe i modne. Wygląda to mnie więcej tak: elity finansowe chcą zarobić na sztuce (bo to uszlachetnia ich społeczny status), więc powstaje cała masa "artystów", którzy specjalnie dla nich będą robić coś, co pozwoli im zarobić, a jednocześnie będzie stwarzało pozór sztuki. Wewnątrz tego błędnego koła nigdy nie powstanie nic wartościowego.

Gdzie szukać autentyczności? Wydaje się, że dobrą odpowiedzią na to pytanie mogą być wszelkiej maści festiwale. Takie imprezy często są organizowane przez zapaleńców, a ich status i renoma określana jest w sposób naturalny, na mocy autentycznych środowiskowych dyskusji. Ostatnimi czasy festiwale obrodziły jak grzyby po deszczu - mamy festiwale wszystkiego: gotowania, grillowania, malowania, wspinaczki wysokogórskiej, festiwale piwne itp. itd. Ważne jest jednak to, że prestiż poszczególnych tego typu imprez jest tworzony w bardzo naturalny sposób. Imprezy tego typu skupiają w jednym miejscu środowiska odpowiedzialne za charakter danej dziedziny, zapaleńców, którzy tworzą dany nurt sztuki (przyjmijmy, że nasz wywód ograniczamy tylko do festiwali artystycznych). Festiwale są jedynym miejscem, gdzie może dojść do autentycznej, niezapośredniczonej przez ogłupiający kontekst mediów dyskusji na tematy, które konstytuują dany obszar kultury. Takie imprezy to jedyne okazje dla autentycznego dialogu, gdzie wszystko "się dzieje", a wewnątrz jednej dziedziny sztuki może dochodzić do spotkań artystów mówiących skrajnie różnym językiem - co z kolei może zaowocować narodzinami nowych estetycznych wartości. Sam miałem ostatnio okazję uczestniczyć w festiwalu kina niemego, gdzie rozmaici artyści grali na żywo muzykę do przedwojennych filmów. Takie imprezy naprawdę owocują czymś nowym. W wyniku zderzenia się dwóch różnych języków powstaje coś świeżego. Często takie imprezy, poprzez narzucenie nietypowej konwencji, są dla artystów autentycznym wyzwaniem, które owocuje nowymi pomysłami.

To już pewnym sensie truizm, ale należy to z całą mocą podkreślić, że we współczesnym świecie te festiwalowe imprezy stają się często ważnym motorem napędowym dla działań kulturalnych. W epoce instalacji i performance'u, które często powstają właśnie "ze względu" na jakąś imprezę artystyczną, nie sposób przecenić wartości tych zbiorowych prezentacji. Nie od dziś wiadomo, że wszelka sztuka, wszelka myśl, powstaje w wyniku zderzenia z czymś Innym, Obcym i w związku z tym należy jak najczęściej prowokować takie sytuacje, które będą umożliwiały dialog. Imprezom tego typu trudno zarzucić koniunkturalizm, bo z założenia promują one różnorodność, dyskusję, pewien pozytywny ferment. Jeśli więc ktokolwiek chciałby zadbać o kulturę (uwagę tą kieruję do osób odpowiedzialnych za finanse), to najlepiej to zrobić inwestując właśnie w tego typu przedsięwzięcia. Proszę umożliwić artystom spotkanie, proszę udostępnić im przestrzeń do wzajemnych prowokacji, do prezentacji tego, co wydaje im się nowe i ważne. Stwórzmy im warunki do dyskusji. To dużo lepsze niż na przykład pompowanie pieniędzy w dzieła twórców, których jedyną racją bytu jest medialna atrakcyjność, wykorzystywana w sposób czysto komercyjny. Kłamstwo ma krótkie nogi i takie postaci nie wytrzymają dłużej niż jeden sezon. Może więc rzeczywiście lepiej inwestować w imprezy, a nie w poszczególnych artystów? Niech zweryfikuje ich czas, środowisko, publiczność. My stwórzmy warunki dla ich wypowiedzi. Na przykład organizując festiwale (lub inwestując w te już istniejące). Wtedy być może przestanie obowiązywać ta smutna obiegowa opinia, że tak naprawdę sztuka nie jest nikomu potrzebna, a artysta tylko wtedy jest dobry, kiedy nie ma co jeść.