Nie wiem, skąd to się bierze. Ten uparty pęd do kultywowania naszych – mówiąc eufemistycznie – małomiasteczkowych tradycji. To zauroczenie folklorem, cepeliadą, jarmarcznym, przaśnym stereotypem polskiej tradycji. Nie jestem w stanie skonsumować oferty naszych „rdzennie polskich” produktów, która rośnie w zastraszającym tempie. Moda na folk coraz częściej przybiera na tyle groteskowy wymiar, że trudno nie odmówić jej dobrego smaku.

Wszelkie przedsięwzięcia opatrzone etykietką „polski folk” (vide: Golec uOrkiestra, rozmaite przydrożne karczmy pełne „polskiego jadła”, cepeliowskie wtręty w modzie) stanowią być może o niepowtarzalności naszego regionu i są gratką dla zachodnich turystów, jednak ja nie czuję się dzięki nim szczególnie wyróżniony – nie one stanowią moją narodową tożsamość. Z pewnością popyt na „chłopomanię” nie jest wymysłem nowym. Konfekcjonowany folklor od lat utrzymuje się na fali. Zazwyczaj pełni funkcję nowobogackiej fanaberii i jak wszelkie tego typu zjawiska, mające zaspokoić niewybredne zachcianki małomiasteczkowych elit, jest trendem dość naiwnym i śmiesznym.


ilustracja: Tomasz Kaczkowski

Ostatnio pojawił się nowy powód do kultywowania „polskości”. Mowa oczywiście o nowej sytuacji politycznej, w jakiej znalazł się nasz kraj. Od momentu przystąpienia do Unii Europejskiej potrzeba uwypuklenia naszej narodowej indywidualności intensywnie wzrosła. Nie możemy nie odróżniać się od sąsiadów, musimy wnieść jakiś własny kulturowy pierwiastek, który przesądzi o naszej wyjątkowości. Szkoda tylko, że owa wyjątkowość musi być oparta na oscypkach, góralskiej muzyce, kiełbasie i wódce. Czy nie stać nas na nic więcej? Być może należałoby położyć większy nacisk na inne rejony kultury, niezwiązane z przaśną konsumpcją. Ale czy w tych innych, „wyższych” rejonach stać nas na jakąś wyjątkowość? Czy musimy zamieniać wszystko w nazbyt czytelne znaki handlowe, podporządkowywać tradycję prawom rynku, trywializując tym samym jej istotę? Z pewnością nie da się tego uniknąć (prawa rynku są twarde i nieubłagane), jednak nie wolno całej naszej kulturowej oferty ograniczać jedynie do gry marketingowych symboli. Wydaje się, że nazbyt często zmienia się rzeczywistą kulturową aktywność w konfekcyjną produkcję „cepeliowskich” gadżetów. To na dłuższą metę musi okazać się zgubne.

Popyt na „wiochę” rozwija się równym rytmem. Modne jest to, co odwołuje się do folkloru, co jest rustykalne. Obok nowoczesnych centrów handlowych powstają bary i restauracje stylizowane na góralskie chaty. Potrzeba obcowania z rodzimą, rdzenną kulturą zamienia się w wielkie żarcie. Modna jest góralska muzyka, lecz tylko w wersji pop. Projektanci mody starają się nadać swym kolekcjom folkowy szlif, co ma przesądzać o ich wyjątkowości i silnym osadzeniu w polskiej tradycji (dobrym przykładem jest tutaj cykl imprez „Moda Folk”, organizowanych przez łódzką Krajową Izbę Mody). Wydaje się jednak, że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistą, twórczą aktywnością — cała zabawa polega raczej na spontanicznej rynkowej grze pozorów. Nie tu powstaje prawdziwa sztuka.

Witold Gombrowicz pisał w „Dzienniku”: „Wiem dobrze, jaką pragnąłbym mieć kulturę polską w przyszłości. Pytanie tylko, czy nie rozszerzam na naród programu, który jest tylko moją osobistą potrzebą. Ale oto on: słabość Polaka dzisiejszego na tym polega, że jest zbyt jednoznaczny, także — zbyt jednostronny; więc wszelki wysiłek powinien zmierzać do wzbogacenia go o drugi biegun — do uzupełnienia go innym Polakiem, zgoła — krańcowo — odmiennym”. Te słowa powinny do nas przemawiać w szczególny sposób. Pamiętajmy, że prawdziwa sztuka to nie skansen i nie ma co na siłę odwoływać się do przeszłości. To, co w sztuce witalne i twórcze powstaje z potrzeby zwrócenia się ku przyszłości, z zetknięcia z tym wszystkim, co Inne, Nowe, Obce. Polskość nie może stać się wartością nadrzędną (w myśl reklamowych haseł „dobre, bo polskie”). Oddzielmy rynkową grę od tego, co stanowi o rzeczywistej kulturowej aktywności ludzi w tym kraju. W zglobalizowanym świecie folklor stał się kolejnym znakiem handlowym. Nie da się ukryć, że nasza rzeczywistość to rzeczywistość miast, telewizji — można oczywiście w tę tkankę wszczepić zestaw przaśnych narodowych znaków, jednak będą one w niej funkcjonować jako symbole puste, oddalone od swych naturalnych źródeł. Powtórzmy jeszcze raz: rynkowa, popkulturowa chłopomania mało ma wspólnego z prawdziwą sztuką. „Marna jest ta kulturowa postawa, która tylko wiąże i przykuwa, godna uznania i twórcza, i żywa ta która wiąże i wyzwala jednocześnie”. Być może najwyższy czas wyzwolić się z natręctw narodowych symboli, przynajmniej w dziedzinie sztuki.