Pisanie o awangardzie nie ma obecnie większego sensu. Trawestując hasło wyborcze naszej najbardziej awangardowej partii politycznej, można powiedzieć, że „Awangarda już była, awangarda rządziła, awangarda może odejść”. Umysłowy zapał artystów z początku XX w., wyrażający się zuchwałym pragnieniem wyjścia przed skonwencjonalizowany szereg, wypalił się, pozostawiając po sobie piękną łunę, którą z nostalgią kontemplujemy po dziś dzień. Niestety — było, minęło.

Nic nie jest w stanie odtworzyć klimatu początków ubiegłego wieku, kiedy sztuka zapragnęła wzbić się ponad horyzont tego, co uznano za święte i nieprzekraczalne. Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że ten wyjątkowy gest dopełnił się, zwinął, wyeksploatował. Był zbyt idealny, by mógł trwać. Zbyt żywy, by nie mógł umrzeć. Taka jest natura wszelkich aktów o charakterze transgresyjnym — nie mogą one trwać wiecznie. Obecnie możemy jedynie z rozrzewnieniem wracać do tamtych czasów, bezskutecznie przywoływać ich ducha, co we współczesnej, spetryfikowanej kulturze przyjmuje zazwyczaj groteskowe formy, wyrażające się w nachalnym reprodukowaniu dzieł wielkich awangardowych twórców i ozdabianiu nimi nowoczesnych mieszkań klasy średniej. Dziś niemal na każdym kroku możemy natknąć się na mniej lub bardziej udane próby realizacji marzeń futurystów, reklama i film (szczególnie jego komercyjne odmiany) próbują mówić do nas zbanalizowaną wersją języka surrealistów. To może świadczyć o doniosłości tamtych czasów, lecz jednocześnie wskazuje na niebywałą pustkę współczesności.

Podobna sytuacja miała miejsce w muzyce popularnej. To, co wydarzyło się na przełomie lat 70. i 80. (kiedy muzyka pop zapragnęła być sztuką, kiedy skrzydła rozwinął punk, zaczęła się tworzyć scena industrialna, pierwsze kroki stawiali twórcy electro itp.), świadczyło o podobnych ambicjach. Liczyła się bezkompromisowość, eksperyment, innowacyjność. To były ostatnie czasy muzycznych manifestów. Potem, jak zwykle w tego rodzaju przypadkach, awangardowe odruchy zaczęły ustawać. Coś się wypaliło. Dziś możemy jedynie kalkować te gesty i powtarzać je w nieskończoność — taka „postmodernistyczna” gra...


ilustracja:Tomasz Kaczkowski

A może jednak awangarda jest jeszcze możliwa? Może da się wypatrzyć jakieś znaki na niebie lub ziemi, które wskazałyby nam możliwość odrodzenia tej odważnej postawy duchowej? Jeśli tak, to znaków tych winno się szukać nie w sztuce samej, lecz na przecięciu kilku płaszczyzn umysłowej aktywności człowieka: sztuki, nauki i filozofii. Wydaje się, że kolejny duchowy zryw będzie dziełem nie człowieka, lecz maszyny — lub może lepiej: człowieka sprzęgniętego z maszyną, „postczłowieka” (jak mawiają współcześni badacze kultury).

Przeczytałem ostatnio ciekawą książkę dotyczącą prognoz na przyszłość. Trzydziestu wybitnych myślicieli, specjalistów różnych dziedzin życia, starało się przewidzieć, jak zmieni się świat i człowiek w mniej lub bardziej odległej przyszłości. Najciekawsze rozdziały to według mnie te, które traktują o wpływie maszyn na człowieka. Bowiem od kiedy jasne jest, że bez maszyn nie dalibyśmy sobie rady we współczesnym świecie, zmienił się człowiek, zmieniła się jego percepcja, sposób myślenia, zmieniła się ludzka tożsamość. Awangardą, „strażą przednią” ludzkiej zbiorowości jest armia maszyn. Wszystko wskazuje na to, że ta tendencja będzie się utrzymywać i rozwijać.

Bardzo ciekawy rozdział wspomnianej książki wyszedł spod pióra Sherry Turkle, badaczki zajmującej się problemem relacji (głównie emocjonalnych) między maszyną a człowiekiem. Turkle zauważa, że nie jest problemem to, czy maszyny w przyszłości będą inteligentne w ten sam sposób jak ludzie (będą miały swoją własną tożsamość, jaźń) — o wiele ważniejszy jest ten moment, w którym człowiek zaczyna maszynę traktować tak, jakby była inteligentna (zaczyna przypisywać jej ludzkie cechy, obdarza ją ludzką tożsamością, zdolnością do uczuć). Człowiek zakochuje się w maszynie, a to prowadzi do powstania pewnego nowego bytu, biologiczno-technologicznej hybrydy. Jednocześnie „uczłowieczenie” maszyn owocuje zmianami w odbiorze własnej tożsamości. Widać to doskonale w Internecie. Mnóstwo ludzi uwielbia „grać” własną tożsamością, rozpływać się w kalejdoskopie sztucznie tworzonych osobowości. Symulacja siebie stała się niezwykle pociągająca. Wraz z rozwojem możliwości elektronicznej symulacji ta tendencja będzie się rozwijać. Czy doczekamy momentu, kiedy nasza osobowość rozpadnie się we fraktalnych strukturach sieci? Na takie pytania póki co nie ma odpowiedzi, ale warto je stawiać. Robi to nowoczesna nauka, sztuka i filozofia.

Wydaje się, że wszystkie marzenia awangardowych twórców bledną w zestawieniu z tym, co proponuje nam współczesna nauka, z całym jej technologicznym zapleczem. Przyszłość nigdy nie była tak blisko. Żyjemy w bardzo ciekawych czasach, dlatego winniśmy poświęcić się ich dogłębnemu zbadaniu. Nowocześni artyści wiedzą o tym, dlatego z uporem maniaka eksplorują przestrzeń nowoczesnych mediów, które stały się dla nas czymś więcej niż lustrem, w którym możemy się przejrzeć. Elektroniczne media zmieniły nasze wyobrażenie nas samych. Czym jest to, co widzimy na ekranach komputerów? Jak bardzo wpływa to na nasz odbiór świata? Gdzie kończy się człowiek, a zaczyna maszyna? Te niezwykle intrygujące pytania winny nam starczyć na długo. Ale zaraz, zaraz — „nam”, czyli komu…? Kim jest to „ja”, które zadaje pytanie? Czy symbiotyczna relacja między człowiekiem a maszyną pozwala jeszcze na takie jego postawienie? Czy jest jeszcze jakieś „ja”, czy jest to tylko kolejny link odsyłający donikąd?