Czy muzyka wiejska nadal istnieje? Jacy są wiejscy muzycy? I czy w dzisiejszych  czasach kogoś jeszcze ten temat interesuje? Państwo Małgorzata i Andrzej  Bieńkowscy poświęcili tej sztuce prawie całe swoje życie. Nam opowiadają, jak to  było na początku, czyli prawie 30 lat temu, i jak jest teraz.

Jakie były początki Państwa działalności? Było to prawie 30 lat temu. Misja, czy pomysł na zarabianie pieniędzy (w pozytywnym tego słowa znaczeniu)?

Od 1979 roku Andrzej Bieńkowski — malarz, pisarz, profesor warszawskiej ASP, a od 1985 ja z nim jeździmy do wiejskich muzykantów. Słuchamy, nagrywamy, dokumentujemy, pomagamy w życiowych i zdrowotnych problemach. Jak mówi Andrzej: „Kiedy zaczynałem, w moim środowisku artystycznym ta muzyka była symbolem obciachu. A ja, im bardziej w to wchodziłem, tym bardziej byłem fanatycznie zachwycony. W latach 70. przypadkiem usłyszałem w radiu kapelę Kazimierza Mety i mnie zatkało. Jak starzy bluesmani, Kazimierz Meto w paru dźwiękach przekazuje taką emocję, że ciarki chodzą. Surowość połączona z wyrafinowanym pięknem. W muzyce z najwyższej półki jest taka prostota — czy to będzie Hendrix, czy Lutosławski. Niby każdy idiota może zagrać kilka prostych dźwięków, ale tak nie zagra”.
Muzyka wiejska nigdy nie służyła do słuchania, tak jak na koncercie. Ona była do tańca, towarzyszyła obrzędom. Muzykanci grają w relacji z tańczącymi, z przestrzenią. Dlatego ta muzyka jest energetyczna, zmysłowa. Gdy staje się ugrzeczniona i ucywilizowana, traci cały swój koloryt.
Już w latach 70. muzyka wiejska była przeżytkiem — od dawna skrzypków, bębnistów i harmonistów nie zapraszano na zabawy. Trzeba było ich odnaleźć (o wielu nie pamiętano), ale też namówić, żeby zagrali. Nie mieli instrumentów, kupowaliśmy je i naprawialiśmy — harmonie, basy, skrzypce. Pożyczaliśmy je na nagrania, czasem na dłużej.
Według Andrzeja „nasz rekord to pan Stanisław Ciarkowski. Przez 19 lat jeździliśmy do niego bezskutecznie. Prosiliśmy go, potem snułem sieć intryg, prowadziłem negocjacje z rodziną, wspólnie naciskaliśmy. A on ciągle nie, że za stary. Aż wreszcie ni stąd, ni zowąd zgodził się na nagranie. Powstała jedna z pereł tej kolekcji. Ciarkowski to prawdziwy arystokrata ducha. Inny skrzypek — Jan Kędzierski — też nas najpierw przepędził. W 1983 r. przyjechałem po raz pierwszy, a on: »Rynce mam dryntwe, jak Boga kochom nie zagrom«. Ale jak zaczął, to nie mógł przestać”.

Misja? To słowo kojarzy mi się okropnie, wszyscy nim wycierają sobie usta. Media, politycy, im dalej od niej, tym częściej o misji mówią.
Na naszych oczach ginęła tradycyjna kultura, to była naturalna kolej rzeczy. Nie rozpaczaliśmy nad nią, wiedzieliśmy, że jej koniec jest nieuchronny, bo wieś przestawała się utożsamiać ze swoją kulturą. Nie należy płakać nad cywilizacyjnymi zmianami, trzeba je zaakceptować. I dokumentować to, co zanika.
Początki działalności to czas dla Polski nieciekawy. Legitymowano męża, bo filmował na Festiwalu w Kazimierzu, legitymowano nas na weselach, na nagraniach we wsiach. Posiadanie kamery to już był grzech wobec PRL-u. A tę kamerę, pierwszą, która się pojawiła w Kazimierzu, kupiliśmy za wielkie pieniądze, kasety były kupowane w Peweksie. Cieszę się, że już nikt z młodych nic o tym nie wie.
Nigdy nie myśleliśmy o zarabianiu, zawsze obliczaliśmy (a było też ciężko), ile możemy na te nagrania odłożyć.
Jeden z problemów, dziś już niewyobrażalnych, to benzyna na kartki i potrzeba załatwiania jej na lewo. Pomagał nam ówczesny naczelnik gminy Wyśmierzyce, on najbardziej, ale byli też inni, były też lewe stacje benzynowe i benzyna na czarno.
Tu może trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: czy był to pomysł na zarabianie pieniędzy? Włożyliśmy w tę sprawę oszczędności życia, ale nie żałujemy tego. Zrobiliśmy kawał roboty dla kultury i jakby nas etnomuzykolodzy czy Radiowe Centrum Kultury Ludowej, które ma misję, nie oceniało, i tak mamy poczucie, że zrobiliśmy coś ważnego.
Nagrania wiejskich muzykantów, które robiliśmy, to był sposób na życie, na przeżycie wspaniałej przygody z przemijającą kulturą. Jesteśmy za to wszystkim muzykantom wdzięczni. I naszym obowiązkiem dziś, kiedy już tej kultury nie ma, jest zachowanie pamięci o tych, którzy tę kulturę tworzyli. Tak powstało wydawnictwo Muzyka Odnaleziona. I po to powstało, żeby zachować pamięć o tych, których już nie ma, którzy byli niedoceniani, których aktywność muzykancka została urwana wpół drogi.

Czy wydawnictwo Muzyka Odnaleziona jest przedsięwzięciem samofinansującym?

Jako wydawnictwo działamy od listopada 2007 r., czyli niedługo. Mamy wielkie zbiory muzyki wiejskiej, bodaj największe w prywatnych rękach. Od dawna udostępniamy nagrania, filmy tym młodym, którzy chcą się o tradycyjnej muzyce dowiedzieć czegoś więcej, inaczej. Ta muzyka zniknęła z mediów. Z własnych pieniędzy wydaliśmy trzy pozycje, w wydaniu kolejnych trzech pomogło nam Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (dotacje). Jedna z pozycji wydawanych w tym roku — „Śpiewy Polesia. Ukraina” jest objęta patronatem Europejskiego Roku Dialogu Międzykulturowego. Mamy tam interesy tylko wtedy, gdy działają resentymenty. Gdy chcemy poznać ukraińskie Polesie, Wołyń, takie jakie były w swej narodowej świadomości, bez wpływów polskich, nie chcemy tego popierać. Znamienne.
Nasza działalność jest bliska fundacjom, może na taką właśnie formę ją zmienimy. Ale bycie samofinansującym się to też ciekawe wyzwanie. Trzeba dbać o rynek, trzeba pilnować spraw, sprzedaży, sytuacji komercyjnych. Chcielibyśmy, by nasze książki i płyty docierały do szerszego odbiorcy. Normalna dystrybucja, sprzedaż, sieć Empików, Merlin.

A wcześniej jak Państwo działali? Całkowicie prywatnie? Pytając wprost — z czego się Państwo utrzymywali?

Wcześniej też działaliśmy całkowicie prywatnie, zarówno ja (grafik, ilustrator), jak i mąż, Andrzej Bieńkowski (malarz, nauczyciel akademicki) zarabialiśmy, dotąd zresztą pracujemy i zarabiamy, w swoich zawodach. Dlatego też ta działalność ma znamiona raczej fundacji, ale na razie prościej dla nas jest prowadzić wydawnictwo, choć kontynuujemy badania — teraz na Ukrainie. Niebagatelne znaczenie ma dla nas to, że książki i płyty przez działalność „normalną”, komercyjną docierają do wszystkich. Obydwoje z mężem uważamy, że rozdawnictwo, które prowadzą stowarzyszenia i fundacje nie służy rozszerzaniu kręgu odbiorców.

Kim są klienci wydawnictwa?

Bardzo są różni. Na spotkaniach widzę, że to młodzi, którzy chcą poznać przeszłe muzykowanie, są też kapele, które szukają repertuaru, paru badaczy kultury. Nie sposób ich poznać, dlatego chcieliśmy być wydawnictwem, by dotrzeć do różnych, nierozpoznawalnych wcześniej grup odbiorców, by nie obracać się tylko w gronie zainteresowanych przyjaciół, by ten krąg poszerzyć.

Czy Muzyka Odnaleziona to dobry produkt? Czy ma szansę zaistnieć na dzisiejszym rynku zdominowanym przez popkulturę?

Mam nadzieję, że tak, tym bardziej, że od lat działamy. Chcemy też pokazać inny punkt widzenia — artystów, którzy zobaczyli w muzyce wiejskiej wartości ważne i nieprzemijające. Chcemy pokazać tę kulturę w sposób, który jest dla nas ważny, jak najbardziej prawdziwie.
Wydawnictwo powstało z dwóch powodów. Pierwszy to złość, że na Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu nie ma nagrań wybitnych polskich wykonawców, podczas gdy goście zapraszani z całego świata mają swoje płyty. Drugi powód to właśnie ten sposób — mam nadzieję, że pokażemy, jak można tę kulturę zobaczyć inaczej, bliżej, mniej stylizować. Tu chodzi o koloryt, prawdę, wagę przekazu.

Czy można powiedzieć, że muzyka była sposobem na życie (również zarabianie pieniędzy) wiejskich muzykantów? W opisie jednego z albumów Pani mąż pisze, że 1935 roku harmoniści nie nadążali z realizacją zamówień.

Sposób na życie i zarabianie pieniędzy się nie wykluczają. To byli ludzie, którzy czuli muzykę. Często mieli małe gospodarki. Tylko wtedy rodzice akceptowali naukę gry. Z muzykanta nie było gospodarza.

Jak Pani ocenia dzisiejszych muzyków wiejskich, regionalnych. Jak ta muzyka i muzycy zmieniali się przez te 30 lat, od kiedy Państwo zajmują się tym tematem?

Mamy dziś do czynienia z ostatnimi z ostatnich wiejskich muzykantów. Takimi, jak Stanisław Głaz z Dzwoli czy Jan Gaca z Przystałowic. Potem zaczynają się kontynuatorzy, czyli ci, którzy świadomie przedłużają tradycję, na różny sposób ją rozumiejąc. Podziwiamy dudziarzy z Poznania, ale mamy też spuściznę zespołów folklorystycznych tresowanych przez instruktorów. Są też młodzi, na ogół z miasta, jak Maciej Żurek, Ewa Grochowska, Janusz Prusinowski czy Kapela Brodów, którzy próbują w taki tradycyjny sposób tę muzykę wykonywać. Uczą się u wiejskich skrzypków, grają na weselach, do tańca. To neofolklor, kontynuacja muzyki wiejskiej.
Jeszcze istnieje pokolenie muzykantów, którzy swą aktywność zawodową przeżyli w latach 70., którzy odrzuceni przez jurorów przeglądów folklorystycznych — bo saksofon był niezgodny z tradycją, bo akordeon instrumentem niepolskim (tak jakby harmonia tzw. polska pochodziła z Polski) — teraz zaczynają grać dla swoich. Zastygła jurorska lawa przeglądów udaje, że tego faktu nie ma. Woli akceptować złych muzyków, przeszkolonych przez instruktorów-etnografów, którzy mają zwykle wyuczony maleńki repertuar, ale za to grają na starych instrumentach z domu kultury i występują w strojach uszytych przez te domy. Taka wizja kultury tradycyjnej zaprojektowana i realizowana przez etnografów. Takim światem się nie zajmujemy. Programowo.
Organizujemy koncerty tych ostatnich wiejskich muzykantów, zapraszamy śpiewaczki z Ukrainy, próbujemy pokazać urodę i wartość tej kultury. Zrealizowaliśmy też w tym roku wystawę fotogramów „Muzykanci”, by przypominać o ostatnich wielkich — tych, którzy już odeszli i tych, którzy z nami jeszcze są. Wystawa wraz z katalogiem krąży po kraju.

Wydawnictwo Muzyka Odnaleziona zostało objęte patronatem Europejskiego Roku Dialogu Międzykulturowego. Jesteście Państwo jedyną firmą pośród podmiotów publicznych, organizacji pozarządowych, które wystąpiły o patronat. Jak Państwo myślicie, dlaczego?

To jasne, ponieważ to nisza, nikt z prywatnych przedsiębiorców nie jest w stanie tak działać. Chcemy spróbować, między innymi dlatego, by dotrzeć do większej grupy niż tylko przyjaciele. To trudne zadanie. Zwłaszcza, gdy Kapela ze wsi Warszawa jest dla odbiorców szczytem autentyzmu.

Jakie korzyści wyniknęły dla Państwa w związku z udzielonym patronatem?

Mam nadzieję, że może ten wywiad? Na razie to tylko pewien prestiż, ale im bardziej się przyglądamy, tym bardziej nie wiem, czy jest on dla nas ważny. Liczba imprez, która towarzyszy programowi, ich jakość nas nie zadowala. Konsumpcja europejskich pieniędzy, trochę chybiona i tyle.

Strona wydawnictwa: http://www.muzykaodnaleziona.pl