W Polsce panuje reguła, że potrzebującym trzeba pomagać. Dlatego pomagamy. Najczęściej organizacjom, które delikatnie mówiąc, nie mają się najgorzej. Te mniej zaradne wegetują. A że specjalnie nikt o nich głośno nie mówi, to ich wegetacja odbywa się niepostrzeżenie.

Kryzys w strefie euro na łódzkim podwórku
Trudno jest dziś powiedzieć, gdzie i kiedy zakończy się czarny scenariusz Greków, nie mówiąc już o stojących pod ścianą w kolejce Włochach, Hiszpanach czy Portugalczykach. Coraz częściej lista krajów Eurolandu zaczyna przypominać kinowy afisz nocy z dramatami i horrorami w rolach głównych. Co gorsze, zdaniem ekonomistów, nie ma co liczyć na szybką zmianę repertuaru. Jak mantrę uparcie powtarzają oni, że znajdujemy się teraz w samym środku procesu naprawczego, na który składa się wiele rozwiązań i działań.

A unijni technokraci nie śpią i wypisują coraz to nowe recepty na kryzys, nie tylko w wymiarze ekonomicznym czy gospodarczym. Także w społecznym. Niektóre proponowane przez nich rozwiązania – wydawałoby się doskonale nam znane od lat – mają dziś znacznie większe znaczenie, niż by się można tego spodziewać. Współdziałanie i międzyludzkie zaufanie oparte na współpracy biznesu i NGO są jednymi z nich. Od kilku lat starała się je realizować łódzka świetlica przy Centrum Wsparcia Terapeutycznego na Pomorskiej 54. Sami podopieczni, wolontariusze i terapeuci nazywają ją po prostu Świetlicą Podwórkową. Kilka dni temu poinformowali o jej zamknięciu.


Świetlicowe You Can Dance

 
Praca na podwórku
Zamknięte na kłódkę drzwi na ulicy Pomorskiej to pewnie nie jedyny przypadek, w którym polska polityka społeczna realizuje się poprzez plan minimum. Żeby zmienić ten stan rzeczy, oprócz odgórnych planów naprawczych, potrzebna jest oddolna akceptacja. W skrócie, nasza akceptacja. Przykład Świetlicy Podwórkowej z pewnością nie powinien być traktowany jako reprezentatywna średnia z działania podobnych instytucji w Polsce, choć pewnie setki z nich codziennie borykają się z podobnymi problemami jak Sylwester Janek, prowadzący Centrum Wsparcia Terapeutycznego, przy którym działa świetlica. Mimo jednak zamknięcia placówki lepiej napisać, co Jankowi i jego ekipie udało się zrobić, niż skupiać się na problemach.

Od ponad 6 lat na Pomorskiej 54 w sumie 60 dzieciaków spędzało czas po szkole. Na 30 metrach kwadratowych, w 3 pomieszczeniach, z których jedno było pokojem nauki i terapii, drugie pokojem wychowawców, a największe – kuchnią i pokojem dziennym, z podopiecznymi realizowane były zadania z „zakresu wspierania rodziny i pieczy zastępczej”. Ten ustawowy zapis to nic innego jak definicja wyciągania dzieciaków z problemami z bram i ulic. Wspólnie z wolontariuszami Jankowi udało się stworzyć miejsce, które przekonało do siebie nie tylko podopiecznych, ale też rodziców. Otwarte, ciepłe, bezpretensjonalne, ale z jasnymi i surowymi zasadami wychowawczymi. Gotowaniem, pomaganiem przy lekcjach i czysto ludzkim zainteresowaniem opiekunowie powoli zdobyli zaufanie dzieciaków, które – co zresztą mimo młodego wieku otwarcie mówią – nie ufają nikomu. To skrócony przepis na dobre miejsce, na dobrą świetlicę środowiskową.


Świetlica podwórkowa 2011

 
Pomorska nie śpi, Pomorska czuwa
Żeby zrozumieć fenomen miejsc podobnych Świetlicy Podwórkowej, najczęściej na własnej skórze trzeba poczuć klimat, w jakim działają. Na Pomorską trafiłem nie z wyboru, a skuszony ceną wynajmowanego mieszkania. Co dziwne, nie ma w Łodzi tańszych mieszkań niż te w ścisłym centrum. Po kilkunastu miesiącach spędzonych w sercu miasta wiem, że moi dawni sąsiedzi ze Śródmieścia są takim samym problemem jakim kapitałem. Problemem dla miasta, administracji. Kapitałem dla wolontariuszy, społeczników czy osób coraz częściej zakochanych w prawdziwej tkance miejskiej.

To właśnie z nimi Janek dogadywał się, tworząc dla swoich podopiecznych oazę, w której na początku wspólnie gotowali, uczyli się i bawili. Wszystko to na mniej niż jednym – za to kolorowym – metrze kwadratowym przypadającym na osobę. Z braku przestrzeni podopieczni świetlicy wyleczyli się dość szybko, przejmując przylegający do budynku skwer. Wyjątkowym miejscem spotkań stał się trzepak. Poza kilkoma przypadkami raczej złośliwości niż wrogości ze strony sąsiadów nowi lokatorzy zostali zaakceptowani. Tylko kwiatki Janka nie polubiły. Stojące na parapetach wewnątrz pomieszczeń po pierwszych przymrozkach powiędły.

Dopiero po wyprowadzce z Pomorskiej slogan o niespaniu i czuwaniu, autorstwa ewidentnie kibiców łódzkiego Widzewa, który podziwiałem przynajmniej kilka razy na dzień, przypisałem Jankowi i jego zespołowi. Problem można próbować przespać, ale oni działali, a raczej czuwali. Bo na rzeczywiste działanie nie udało im się zgromadzić środków. Konstrukcja systemu dotacji i konkursów pokrywała jedynie 10% rocznego budżetu świetlicy.

Po słynnej wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, że Biedronka jest dla najbiedniejszych market, w którym wydał on 55 zł, otworzył kilka kolejnych kas. Tuż za rogiem świetlicy też jest Biedronka, bez nowych kas i byłego premiera. To właśnie w niej trudno wolontariuszom kupować produkty dla dzieciaków. Średni dzienny budżet na osobę wynosi około 1,5 zł, więc w Biedronce nadal jest za drogo. Janek regularnie szuka u zaprzyjaźnionych firm i biznesmenów nie tylko pieniędzy, ale także produktów żywieniowych. I jak sam przyznaje, nigdy w historii świetlicy żaden dzieciak nie wyszedł do domu bez ciepłego posiłku.


Wspólne gotowanie

 
Wolontariat: praca za Bóg zapłać
Swoim wolontariuszom Janek nigdy nie proponował pracy w zamian za cenne doświadczenie zawodowe. Nie szukał osób przebojowych, nastawionych na budowanie własnej ścieżki kariery. Agitowaniem z wolontariatem w Podwórkowej raczej nie przebiłby się wśród dziesiątek prestiżowych imprez kulturalnych, modowych czy sportowych, w których od kilku sezonów prowadzone są „castingi” na wolontariat. Niektórzy z roku na rok w ramach wolontariatu zaliczają nawet awans.

Wolontariusze Janka to typowi długodystansowcy, którzy dodatkowo, najpewniej, się lubią. Pomoc w świetlicy odbywa się ciągle, nie ma harmonogramów i nie przypomina eventu, który trwa weekend albo dwa. Dlatego tym bardziej dziwi, że za ideą street workingu i za obleganymi przez młodych ludzi kierunkami studiów – pedagogicznymi, wychowawczymi czy resocjalizacyjnymi – w podobnej skali nie idą działania finansujące tę branżę. Janek powinien zatrudniać minimum 3 osoby dla 30 dzieci. Nie wolontariuszy, a pedagogów biorących pełną odpowiedzialność za niełatwych podopiecznych.

Takich pracowników jednak Janek nie ma i mieć nie będzie. Instytucje finansujące bowiem, ale coraz częściej także zwykli ludzie, nie chcą dawać na świetlicę, twierdząc, że pieniądze idą na wypłaty dla wychowawców. Janek nie zaprzecza. Twierdzi, że nawet połowa z nich trafia do kieszeni wychowawców. „Ponieważ tego typu miejsca istnieją głównie dzięki zaangażowaniu i pasji specjalistów, którzy po prostu lubią swoją pracę. Pracę z trudną młodzieżą z ulicy, zagrożoną wykluczeniem. To nie jest łatwa praca…”. I z miejsca dodaje, że: „Zawsze w takich sytuacjach odpowiadam pytaniem: to dlaczego nie ma sprzeciwu, kiedy płaci się opiekunce dzieci? Przecież całość trafia do jej portfela”. Jako pewnik można traktować, że w krajowych realiach trudno szukać zarówno finansowych motywacji do pracy socjalnej, jak i wynikającego z niej prestiżu społecznego.


Świetlica podwórkowa 2011

 
Próba generalna marketingu
Dla wytrawnego marketingowca nie ma projektów, których nie można zrealizować, co najwyżej budżet może być za mały. Świetlica Podwórkowa budżet na marketing od zawsze miała zerowy. Znajomość tworzenia projektów fundraisingowych nie była wiele większa. Jednak prawdziwą marketingową kulą u nogi pracujących na Pomorskiej był brak czasu, dlatego to, co udało im się osiągnąć przez ostatnie 2 lata, budzi spory szacunek. Biorąc pod uwagę niewielkie doświadczenie Janka w rozmawianiu z biznesem, udział w produkcji 3 edycji kalendarza, którego sprzedaż zasiliła konto świetlicy, to nie lada wyczyn. Wspólnie z Krzysztofem Witkowskim, łódzkim biznesmenem, udało się Jankowi na Pomorską ściągnąć m.in. Janusza Kaniewskiego, projektanta współpracującego z Ferrari, i Chrisa Niedenthala – jednego z najlepszych fotografów.

Za dziesiątki tysięcy złotych lokale, w których mieściła się świetlica, zostały wyremontowane, ale prawdziwą wartością zarówno dla pracowników i wolontariuszy, jak i samych dzieci okazało się doświadczenie, jakie zdobyli oni we wspólnym działaniu. Postawa roszczeniowa od tamtej pory miała zostać w świetlicy zastąpiona współdziałaniem i kreatywnym marketingiem podopiecznych. Nikt miał już nie myśleć o wystawianiu rąk po kasę w pierwszej kolejności, nawet darczyńcy.

„Najgorszą rzeczą jest bezmyślne przekazywanie gotówki. Bardzo często biznes ma poczucie, że »coś trzeba zrobić«, bo tak wypada, bo tak robią inni, bo tego się od nas oczekuje. Często prośby o przekazanie pieniędzy nie są nawet weryfikowane, a to poważny błąd. Zdarza się, że takie działanie wyrządza więcej szkody niż pożytku. Działalność społeczna polega na dawaniu możliwości rozwoju, do poprawy swojej sytuacji w sposób świadomy i długofalowy, a nie na pokryciu jednej, chwilowej potrzeby. Dlatego często mówimy o dawaniu wędki, a nie ryby” – komentuje Joanna Delbar, szefowa agencji PR Telma Group Communications, której pracownicy także zaangażowali się w rozkręcenie łódzkiej świetlicy. Dodaje, że „[…] na rynku widać bardzo dużo działań oddolnych. Nastała era społeczeństwa obywatelskiego, które nie czeka aż manna spadnie z nieba, ale samo bierze się do pracy. Wiele NGO organizuje ciekawe kampanie, pokazuje swoją działalność, głośno o sobie mówi. W każdym mieście, gminie są takie instytucje, problem w tym, że ludzie o nich nie wiedzą, a skoro nie wiedzą, to jak mają pomagać? Te organizacje, które świadomie zarządzają swoim wizerunkiem, które szukają oryginalnych form pokazania się –wygrywają. Na szczęście takich działań jest coraz więcej”.


Wizyta w Muzeum Fabryki

 
Rewitalizować
Śródmieście Łodzi jest szalenie trudnym polem do obywatelskiej aktywności. Co prawda zdarzają się ciekawe i kolorowe inicjatywy, ale ich termin ważności jest dość krótki, a większość z nich związana jest z kontestacją brudu, nieładu i nieporządku panującego wokół. I słusznie, bo żyć piękniej to żyć lepiej. Szkoda tylko, że horyzont patrzenia często nie sięga do ludzi mieszkających w tych brzydkich miejscach, bo ich przystrzyc, pomalować czy odkurzyć ot tak po prostu się nie da.

Potrzeba więc takich, którzy z uporem maniaka będą lubić trudnych ludzi i będą umieli pomagać profesjonalnie rozwiązywać problemy, które za tymi ludźmi stoją. Szczególnie jeśli dotyczy to dzieci. Jeśli się nie pojawią, poziom kradzieży w Biedronce na Pomorskiej wzrośnie. Tak jak miało to miejsce, kiedy rok temu Podwórkowa ograniczyła swoją działalność…

Tekst: Piotr Majcher