Nie lubię chodzić do galerii. Nie lubię wystaw, wernisaży i pokazów. Nie znoszę szeroko pojętego wystawiennictwa, muzealnictwa, wszystkich tych uświęconych sztuką przestrzeni i budynków, które nobilitują zwykłych zjadaczy chleba nadając im wzniosły status odbiorców sztuki.

Moja niechęć zrodziła się z podobnych pobudek, które kierowały Gombrowiczem, kiedy na kartach "Dziennika" potępiał w czambuł instytucje galerii sztuki. Nie potrafię - tak jak nie potrafił nasz genialny pisarz - wczuć się w sztuczną atmosferę artystycznego uwznioślenia, która niejako z definicji musi towarzyszyć wszelkim wystawienniczym przedsięwzięciom. Nie wierzę, żeby ktokolwiek (poza jednostkami patologicznie przeobrażonymi, dla których artystowski snobizm stał się drugą naturą) był w stanie przeżyć jakiekolwiek uwznioślenie na zatłoczonym, dusznym wernisażu, gdzie najważniejsze wydają się być zjawiska natury koleżeńsko-towarzyskiej, połączone z obowiązkową konsumpcją wina (no, to akurat lubię). Wiadomo, że "chodzenie do galerii" mało ma wspólnego z ochotą obcowania ze sztuką - zazwyczaj służy celom terapeutycznym (żeby podnieść swój społeczny status, a co za tym idzie - samoocenę) lub jest związane ze zwyczajną turystyką (jestem w Paryżu, to muszę zobaczyć Luwr, jestem w Londynie, to lecę do Tate i National Gallery, Nowy Jork - Guggenheim i MoMA...).


ilustracja: Tomasz Kaczkowski

Sztuka ma w dzisiejszym świecie ściśle wydzielone miejsce - najczęściej jest to muzeum, gdzie prezentuje się tzw. "dziedzictwo narodowe", tudzież dzieła wielkich, uznanych artystów. Oczywiście powstają również miejsca nowe, które mają za zadanie prezentować sztukę współczesną. Zazwyczaj takie przestrzenie ożywają głównie dzięki rozmaitym imprezom cyklicznym, festiwalom. Takie wydarzenia są niewątpliwie potrzebne, bo umożliwiają pomiędzy artystami dialog, pojedynek. Jednak kiedy festiwal się kończy, galerie świecą pustkami. Wniosek z tego jeden - najlepszymi (jeśli nie jedynymi) odbiorcami sztuki są sami artyści.

Sztuka współczesna jest dla dzisiejszego widza czymś wysoce niezrozumiałym i obojętnym, dlatego nowoczesne galerie (przynajmniej w naszym kraju) służą raczej za miejsca schadzek wysnobowanych elit lub grupek ambitnej, nadwrażliwej młodzieży. Czasem wpadnie jakiś prawicowy polityk, żeby coś zasłonić, przemeblować, ulepszyć... Instytucja galerii jest jak listek figowy dla współczesnych systemów społecznych zachodniego świata, które skoncentrowane są - rzecz jasna - na magii pieniądza. Artystów trzeba subsydiować, muzea i galeria wspierać, bo inaczej wymrą jak niektóre gatunki zwierząt. Sztuka nie jest potrzebna do życia, nijak się ma do gospodarki rynkowej, więc trzeba jej jakoś odgórnie (instytucjonalnie, ustawowo) pomagać - taka logika kieruje poczynaniami tych współczesnych decydentów, którym kultura leży na sercu. Jakimi sposobami chce się to osiągnąć? Po pierwsze: dotując wszelkie zjawiska związane z jej rozwojem, po drugie: tworząc różne "pozytywne snobizmy", które spowodują, że wartość rynkowa nowoczesnych dzieł będzie rosła i zainteresuje się nimi wielki biznes (wartość dzieła sztuki przełoży się na jedyną wartość, która stanowi osnowę współczesnego świata - na pieniądze). Nowoczesne galerie mają swoje wydzielone miejsce w strukturze społecznej, są potrzebne finansowym elitom, bo mogą nadać procesowi zarabiania pieniędzy jakiś "wzniosły" wymiar. Biznesmen, który otworzy własną galerię zyskuje społeczną akceptację, staje się kimś moralnie "szlachetniejszym" (choć może nie mieć o sztuce zielonego pojęcia).

Zgodnie z powyższą analizą można orzec, że współczesne galerie traktuje się jak ogrody zoologiczne, w których przechowywane są zagrożone wymarciem gatunki. Z "wysokich" pobudek (a wiadomo, że im szlachetniejsze potrzeby, tym wyższa ranga osób je realizujących), niejako ustawowo dba się o to, żeby sztuka żyła, była - nie ważne że gdzieś z boku, poza oficjalnym obiegiem, ważne, żeby zawsze można ją było wskazać, udowadniając idealistom i dysydentom, że w tym znienawidzonym przez nich świecie pieniądza dba się jednak o sztukę.

A co na to sami artyści? Wydaje się, że zdają sobie z tego sprawę i otwarcie nie godzą się na taki społeczny status. Nie chcą pogodzić się z jakimkolwiek wyznaczonym odgórnie miejscem. Szukają, lawirują, wystawiają w oficjalnych galeriach, ale także rysują okładki dla poczytnych pism, sprawdzają się w reklamie, modzie, tworzą dla telewizji. Niektórzy otwarcie kpią z instytucji galerii sztuki, urządzając wystawy, na których się nie pojawiają lub obierając za miejsce swoich happeningów okolice budki z hot-dogami (Cezary Bodzianowski). Coraz częściej chcą ingerować w rzeczywistość, zacierać granicę między sztuką a zwykłym życiem. Taka partyzancka taktyka z pewnością może stanowić charakterystykę sporej grupy współczesnych twórców.

Instytucja galerii jest być może potrzebna zwyczajnym zjadaczom chleba (żeby mogli nieco "uwznioślić się" we własnych oczach) może się też sprawdzać jako medium pewnej kulturowej "inwentaryzacji", potrzebnej bardziej krytykom niż twórcom. Współcześni artyści pragną uciekać z wyznaczonych im miejsc. I słusznie. Obowiązkiem artysty jest ucieczka, przeciwstawianie się władzy, choćby nawet ta władza chciała go karmić i wystawiać w galeriach. Dlatego tak wielkim współczesnym zagadnieniem jest problem sztuki pojmowanej jako deterytorializacja, działania na pograniczu oficjalnych mediów i kontrkulturowego undergroundu. Nowoczesna myśl filozoficzna, do której często odwołują się współcześni artyści, polega przecież na nieustannym zacieraniu śladów, przemieszczaniu pojęć, zamianie społecznych ról, zabawie znaczeniami, językiem - wszystkim tym, co stanowi przejawy władzy (władzy języka, podświadomości czy wolnego rynku). To dobrze, że sztuka bywa subsydiowana, że tworzy się "pozytywne snobizmy", że artystami zaczyna interesować się prywatny biznes (czego przykładem może być łódzka galeria "Atlas"). Wydaje się jednak, że czymś o wiele ciekawszym jest ta podskórna ekspansja sztuki na zwykłe dziedziny życia, próby wpływania na rzeczywistość poprzez rozmaite prowokacje. Oby współcześni artyści nie pozwolili zamknąć się w galeriach.