Numer poświęcony galeriom i ich znaczeniu, skłania do ogólniejszego zastanowienia się na temat rynku sztuki w Polsce. W nim odbija się chyba najbardziej dystans, jaki nas dzieli od krajów rozwiniętych. W innych dziedzinach różnica jest niemal niezauważalna, co widać w dziedzinie handlu. Wielkie sieci handlowe, supermarkety, centra handlowe, nota bene w Polsce określane mianem Galerii (np. Galeria Mokotów w Warszawie, Galeria Łódzka, czy Galeria Dominikańska we Wrocławiu) nie różnią się ani swoim wyglądem, ani zawartością od innych tego typu instytucji na całym świecie. Przybywający do Polski cudzoziemcy robiąc w nich zakupy czują się jak u siebie w domu.

Tymczasem, jeśli chodzi o rozwój rynku sztuki mamy jeszcze bardzo wiele do zrobienia. W Polsce właściwie rynek sztuki nie istnieje, podczas gdy na zachodzie ilość galerii i konkurencja między nimi przynosi przedziwne dla nas zjawisko zbyt małej produkcji artystycznej. Pisze o tym w swoim artykule zatytułowanym "Za dużo galerii, za mało sztuki" Marc Spiegler. Twierdzi on, że przy obecnym globalizacyjnym charakterze naszej cywilizacji artyści chcący zaistnieć na rynku są reprezentowani przez kilka galerii w różnych częściach świata. Potrzeby każdej z nich są takie, że artysta jest pod stałą presją tworzenia nowych dzieł, co przynosi niekoniecznie korzystne zmiany.

Pierwszą jest pogorszenie jakości artystycznej. Presja ilości "wyprodukowanych" prac działa na wielu artystów niemal paraliżująco, co wydaje się naturalne. Inaczej niż w innych dziedzinach ludzkiej działalności, powstania dzieła sztuki nie da się w prosty sposób zaprogramować. Z drugiej strony stałe dochody dają artyście wolność finansową, która jest jak najbardziej pozytywnym zjawiskiem. Jak wyjść z tej sytuacji trudno powiedzieć, wydaje się, że wyjścia nie ma. Drugim zjawiskiem związanym z dużą ilością galerii jest produkcja artystyczna wychodząca poza tradycyjne dziedziny artystyczne. Trudno bowiem wykonać dużą ilość obrazów olejnych (chyba, że jest się Gerhardem Richterem) czy rzeźb (chyba, że jest się Igorem Mitorajem). Trudnością w takim wypadku jest też jednostkowy charakter dzieła. Dlatego tak dużym wzięciem cieszą się dziś nowe media, które pozwalają na powielanie dzieła w nieskończonej ilości egzemplarzy. Prekursorem w tym względzie był Andy Warhol, który już w latach sześćdziesiątych zauważył narastające zjawisko komercjalizacji sztuki. Jego produkcja artystyczna, często wykonywana nie przez niego samego, mogła zaspokoić potrzeby dynamiczne rozwijającego się rynku galeryjnego. Współcześni artyści często stosują "warholowską" zasadę tworzenia dzieł w technikach dających możliwość powielenia w wielkiej ilości egzemplarzy. Nie ma wtedy problemu z wysłaniem tej samej pracy do galerii w Nowym Jorku, Londynie, czy Tokio. Wydaje się, że z tego wyrasta także niezwykłe obecnie zainteresowanie młodych artystów metodami zapisu cyfrowego. Daje on możliwości wręcz nieograniczone, łącznie z natychmiastowym przesłaniem pracy w dowolnym czasie do dowolnego kraju.

Nie chcę opisanych wyżej zjawisk oceniać, są one bowiem wyrazem coraz bardziej wyrafinowanego i nadal rozwijającego się rynku sztuki. Wydaje się jednak, że obok niego muszą istnieć także i inne możliwości wymiany artystycznej. Zapewniają ją z jednej strony działania państwa w ramach tzw. polityki kulturalnej. Ta jest bardzo różna w zależności od kraju. Stany Zjednoczone unikają jakiejkolwiek państwowej ingerencji w rynek sztuki, natomiast Francja od wielu lat stara się prowadzić, świadomą politykę w dziedzinie kultury, co prowadzi czasem do nadmiernej ingerencji urzędników w sprawy sztuki. Rozsądna wydaje się być próba pogodzenia tych dwu odmiennych opcji, jednak z większym naciskiem na ochronę rynku niż ingerencję państwa. Jest jeszcze spontaniczna działalność ludzka. Dzisiaj również ułatwiona dzięki elektronicznym mediom. Można bezpośrednio wymieniać się doświadczeniami, a także dystrybuować prace i informacje na ten temat bez pośrednictwa galerii, czy to prywatnych czy państwowych.

Sytuacja Polski w tym zakresie jest dramatyczna. Z jednej strony nie można mówić o rozwiniętym komercyjnym rynku sztuki, z drugiej opieka państwa nad sztuką jest już znikoma, do tego poddana urzędnikom, którzy jak wszyscy wiemy, nie działają ze szlachetnych pobudek, starając się wspomagać wspólny interes społeczeństwa. Jesteśmy gdzieś na rozdrożu i nie bardzo wiemy, który model i w jaki sposób realizować. Krótki entuzjazm jaki wybuchł na początku lat 90. dzisiaj mocno przygasł. Trzeba mieć nadzieję, że niedługo znów powróci. Będziemy znowu mieli mnóstwo nowych galerii, domów aukcyjnych a artyści nie będą zasilać szeregów bezrobotnych. Chyba, że prawdą jest to co w XIX wieku pisał o Polakach Julian Klaczko. Twierdził on, że polskiej "narodowej" sztuki nie ma nigdy nie było i nigdy nie będzie. Bo jak pisał: "Sztuka plastyczna u nas zawsze tylko pozostanie krzewem egzotycznym, w cieplarni amatorstwa mozolnie pielęgnowanym".

Zadzwonił do mnie ostatnio mój były uczeń, z którym jestem zaprzyjaźniony, z informacją, że właśnie obronił dyplom oraz pracę magisterską i został magistrem sztuki. Śledziłem jego dyplom od pewnego czasu. Wykonał on niezwykle oryginalną pracę na pograniczu sztuk plastycznych, rzemiosła artystycznego i muzyki. Jest to szklany instrument muzyczny mający równocześnie walory czysto plastyczne, a częścią przedsięwzięcia jest performance muzyczny związany z instrumentem. Dzwonił z Wrocławia, że chce wrócić do Łodzi i chciałby zaprezentować dzieło łódzkiej publiczności. Zapytał, gdzie można by wystawić jego dzieło. Co mam mu odpowiedzieć?