Jest Pani wykładowcą łódzkiej „Filmówki”, krytykiem filmowym, felietonistką, eseistką i autorką wielu książek. Jedną z nich są „Rozmyślania przy makijażu. Życie codzienne Nowego Jorku”. Publikuje Pani również w nowojorskim „Nowym Dzienniku”. Jak sama Pani mówi Nowy Jork Panią fascynuje, dlaczego?

Maria Kornatowska: Nowy Jork jest fascynującym miastem. Wieloetnicznym, wielokulturowym, kipiącym energią, dynamiką. Tętni życiem do późnej nocy, ciągle coś się w nim dzieje, ciągle coś się zmienia. Spacer po Manhattanie jest wędrówką przez różne światy. Trzyma człowieka w napięciu, w ciekawości. Nowy Jork otwiera świadomość, uczy innego spojrzenia na ludzi i świat. Mogę po tym mieście włóczyć się godzinami. Nie trzeba wcale chodzić do kina lub teatru, bo na ulicy zawsze rozgrywa się jakiś spektakl, jakaś malownicza scenka. Widzi się ciekawych ludzi, ciekawe twarze. Podoba mi się nowojorska architektura, jedyna w swoim rodzaju mieszanka wieku XIX i XXI. Wąskie ulice downtownu i ozdobne fasady starych domów. Uwielbiam Central Park i jego atmosferę. Każdy zakątek ma swój specyficzny charakter. Central Park jest jakby rodzajem wielkiej sceny, na której symultanicznie gra się różne sztuki, po której przesuwają się najdziwniejsze typy ludzkie.

west

Po lewej: Hotel Ansonia. Po prawej: zabudowa mieszkalna


Czy zauważa Pani jakieś podobieństwa między Łodzią a NYC? I między łodzianami a nowojorczykami?


Maria Kornatowska: Podobieństwa oczywiście istnieją. Najbardziej chyba w architekturze niektórych dzielnic. Nowy Jork i Łódź powstawały mniej więcej w tym samym czasie. Budowali je właściwie ci sami ludzie, głównie polscy i niemieccy Żydzi. W Łodzi rozwijał się przemysł włókienniczy, a w Nowym Jorku — odzieżowy. Jego tradycje są do dziś silne. Tylko teraz pracują tam Chińczycy. Ale w dzielnicy, która nosi dziś nazwę Fashion District, w pobliżu redakcji „Nowego Dziennika”, stoi wzruszający pomnik żydowskiego krawca pochylonego nad maszyną do szycia Singera. Te podobieństwa mają charakter historyczny. Odnoszą się do przeszłości.

Trudno by było natomiast doszukać się podobieństw między łodzianami a nowojorczykami. Przede wszystkim Łódź jest monoetniczna, a Nowy Jork wprost przeciwnie. Łodzianie, przykro to powiedzieć, są raczej ponurzy, niezbyt uprzejmi i niezbyt przyjaźni otaczającemu światu. Nowojorczycy często używają słowa „przepraszam”, uśmiechają się do siebie na ulicy i w autobusie. Bardzo lubię nowojorskie autobusy. Jest w nich jakieś wewnętrzne życie. Ludzie chętnie wdają się w rozmowy, dyskutują, nawiązują krótkotrwałe, sympatyczne kontakty. U nas, nie tylko zresztą w Łodzi, panuje aprioryczna niechęć człowieka do człowieka.

A co przeniosłaby Pani z Nowego Jorku do Łodzi? Zna Pani NYC od podszewki. Kiedy jest Pani w Łodzi, za czym najbardziej Pani tęskni? A w Nowym Jorku?

Maria Kornatowska: Przeniosłabym właśnie tę uprzejmość, przyjazny klimat, w którym przyjemniej się żyje. Takie różne spontaniczne akcje, jak choćby wspólne sadzenie kwiatów przy ulicy, na której się mieszka, troskę o wygląd domu, małe ogródki między domami, gdzie stawia się parę stoliczków i ludzie spotykają się tam wieczorami, grają w karty, gadają przy kawie. Chciałabym, żeby Łódź nie zamierała o godzinie zamknięcia sklepów, żeby lokale były długo otwarte, żeby wychodzenie do miasta na kolację stało się częstym zwyczajem. I też żeby można było czuć się bezpiecznie o późnych porach, żeby widać było policję, która czuwa w newralgicznych punktach miasta i jest przyjazna, bo tak właśnie jest teraz w Nowym Jorku. I żeby ludziom starszym lub niepełnosprawnym łatwo było korzystać z miejskich środków lokomocji, by czuli się pewnie i bezpiecznie. Nowy Jork jest miastem młodym i miastem młodości, ale też i starsi żyją tam pełnią życia, korzystając z jego uroków. Starannie ubrani, zadbani, szykowni. Chodzą na popołudniówki do teatru, do opery, na lunche. Mają swoje ulubione miejsca, kina ze specjalnym repertuarem, udogodnienia w muzeach.

Kiedy jestem w Łodzi, to tęsknię za moimi nowojorskimi przyjaciółmi, za atmosferą miasta, za pewnymi miejscami, do których jestem szczególnie przywiązana, np. za Upper West Side, moją ulubioną nowojorską dzielnicą. A w Nowym Jorku tęsknię przede wszystkim za ludźmi, których w Łodzi zostawiłam.

west

Apartamenty Dakota


A „Łódź filmowa”? Jak Pani się odnosi do tego hasła jako osoba będąca częścią środowiska filmowego? Czy faktycznie można tu i teraz powiedzieć tak o Łodzi?


Maria Kornatowska: Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Rzecz jest skomplikowana. W zasadzie dopuszczono do zniszczenia Łodzi filmowej, ale wydaje się, że powoli wraca ona do życia. Istnieje wciąż i rozwija się szkoła filmowa, istnieje bardzo aktywne Muzeum Kinematografii, robi się w Łodzi filmy, choćby ostatnio „Jestem twój” Mariusza Grzegorzka czy „Zero” Pawła Borowskiego, nowy Se-Ma-For obchodził właśnie dziesięciolecie istnienia i ma na swoim koncie poważne sukcesy międzynarodowe. W Łodzi realizuje się też filmy zagraniczne i powstają rozmaite koprodukcje. Wkrótce zjedzie tu Agnieszka Holland z ekipą na zdjęcia do swego najnowszego filmu. Organizuje się też w Łodzi kilka znaczących festiwali, no i jest Camerimage. Tak więc można powiedzieć, że Łódź chce być znów Łodzią filmową i robi na tej drodze wyraźne postępy.

Z Marią Kornatowską rozmawiała Maja Ruszkowska-Mazerant