Rozmowa z Grzegorzem Laszukiem, członkiem Stowarzyszenia Twórców Grafiki Użytkowej, aktywistą Komuny Otwock realizującej od 1989 roku przedstawienia teatralne, wystawy, akcje społeczne i artystyczne. Rowerzysta, prawnik.

Od kilkunastu lat wykonuje Pan projekty graficzne dla ważnych centrów kulturalnych stolicy. Od roku 1995 na stałe współpracuje Pan z Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, od 1999 z Teatrem Rozmaitości Warszawa, pracuje Pan też dla Narodowej Galerii Sztuki „Zachęta”, Teatru Wielkiego i Muzeum Narodowego. Jest Pan też inicjatorem Komuny Otwock, która ma profil działaniowy, ale z nastawieniem wyraźnie teatralnym. Jak to się dzieje, że absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego zaangażował się w zwiększenie potencjału grafiki użytkowej w tak ciekawych miejscach?

Nie da się prosto odpowiedzieć na pytanie dotyczące historii i... sensu życia, więc wolę powiedzieć, że jestem „szczęściaż-szczęściaż”. Kilka szczęśliwych spotkań z mądrymi ludźmi pomogło mi się samookreślić, poznać kilka ważnych filmów, książek i zespołów muzycznych, a potem już się toczyło to własną energią. W Komunie realizuję się „grupowo”, praca grafika pozwala zarabiać na Komunę Otwock i cieszyć się ciekawą pracą. Po prostu super — idealny zbieg okoliczności. Ale staram się jak najbardziej rozdzielać te dwie sfery — większość moich klientów nie wie, że czasem jest działaczem i aktorem, a widzowie nie kojarzą mnie z plakatami na ulicy. I tak powinno być. Jedyny problem, polega na tym, że baaardzo lubię robić obie te rzeczy i często dotyka mnie konflikt interesów — czy jeszcze posiedzieć nad plakatem, czy lecieć na próbę.

A do czego właściwie służy teatr? Jakie komunikaty powinna nieść identyfikacja wizualna?

Wow! To pytanie do teoretyków, ja jestem praktykiem. Używam pewnych narzędzi, żeby przekazać jakieś idee. Młotek, gwóźdź, plakat, akcja na ulicy — dla mnie to jest prawie to samo. Na dodatek używanie tych narzędzi sprawia mi niewiarygodną przyjemność. Nie jest to zbyt skomplikowane [uśmiech].

Kiedy pierwszy raz wszedłem do Teatru Rozmaitości i zacząłem oglądać ten graficzny minimalizm, nabrałem pewności, że jest to miejsce, w którym dzieją się ważne rzeczy. Chyba na takim wrażeniu zależało autorowi?

No tak, TR to mój największy życiowy fuks. Miałem okazje projektować dla Jarzyny i Warlikowskiego, kiedy robili rewolucję w polskim teatrze. I oni, i ja chcieliśmy robić nowe rzeczy. Praktycznie nie miałem ograniczeń w wymyślaniu, a właściwie wciąż byłem podkręcany, żeby było lepiej, inaczej, mocniej.

Dla spostrzegawczych wyraźny jest wpływ szwajcarskiej i niemieckiej szkoły plakatu. Gdzie jednak rzeczywiście należałoby szukać inspiracji?

No tak, jestem germanofilem, lubię czyste rozwiązania. Bardziej techniczne, niż „artystyczne”. Rozkłady jazdy, plany metra, roczniki statystyczne, instrukcje obsługi, napisy w wagonach to moje ulubione lektury graficzne.

W jednej z rozmów z Panem doszukałem się wzmianki o uznanym grafiku Henryku Tomaszewskim, był wybitnym polskim plakacistą.

Tomaszewski? Chyba średnio, chociaż on jeden się broni z całej tej okropnej polskiej szkoły plakatu.

Czy czyta Pan sztuki, które graficznie musi potem opracować? Jak wygląda praca projektowa nad konkretnym np. plakatem teatralnym?

Dużo zależy od wymagań tzw. klienta — TR Warszawa wymaga i „dostaje” ode mnie wiele nieprzespanych nocy. Zawsze czytam teksty, ale potem ważniejsza jest rozmowa z reżyserem, bo sztuka dzieje się na scenie, a nie na papierze. Kilka plakatów do sztuk Warlikowskiego jest w połowie jego dziełami. Czasem tylko przekładałem jego wizje na moje formy. Ale fajnie też jest zaskoczyć reżysera swoją interpretacją tematu — tak było ze sztuką „Macbeth 2007” Grzegorza Jarzyny i „Aniołami w Ameryce” Jerzego Warlikowskiego. Ale zdarzały mi się też niefajne prace, robione dla szefów literackich słabych teatrów, którzy chcieli szybko i bezproblemowo odwalić robotę. Ten brak ciśnienia był tak obezwładniający, że plakaty były okropne i chętnie o nich nie pamiętam.

Jest Pan bardzo wymagający. Kiedy w wywiadach prosi się Pana o komentowanie nawet „lepszych” zjawisk polskiej kultury graficznej, na niektórych nie zostawia Pan suchej nitki. Pańskie działania uświadamiają, jak bardzo ważne jest to, by promować najlepsze pomysły prawdziwych fachowców w dziedzinie. Jakie właściwie ma to znaczenie?

Chyba nie jestem wymagający. Po prostu denerwuje mnie obciachowość wielu polskich „dokonań” graficznych, braki warsztatowe, które mam też sam. Brak zaangażowania, świadomości, co się dzieje 200 km stąd. Ja po prostu jestem zmęczony tym, że w Wawie i Łodzi nie jest tak, jak w Berlinie czy Groningen. Ład przestrzeni, dobra grafika użytkowa, smaczne jedzenie i spokój socjalny to dla mnie jedność. Widzę jak ich brak jest dokuczliwy i niewygodny. Zamiast komfortowo jechać rowerem do pracy uprawiam codzienny bike-survival. To nie jest promowanie czegoś ekstra, to raczej walka o przetrwanie.

Na czym ona polega?

Nie ma ścieżek rowerowych, więc trzeba jeździć ulicami razem z samochodami — Warszawa pod tym względem jest wyjątkowo niefunkcjonalna. Czasem ocieram się o śmierć pod kołami, czasem muszę nabluzgać kierowcy. Wołałbym dojeżdżać do pracy bez takich emocji.

A chodzi Pan do teatru?

Niestety, rzadko. Trochę nie mam czasu, a trochę nie ma na co. Mam specyficzny gust i niewiele rzeczy mi się podoba. Chyba wolę kino...

Mogę prosić o kilka przykładów?

Stara szkoła — Bergman, Pasolini, Fellini, Antonioni, Skolimowski, Leigh, Truffaut.

Teatry, podobnie jak inne instytucje — inkubatory kultury — muszą ewoluować, otwierać się na odbiorcę, mieć różnorodną ofertę. W zmianie bądź poprawie wizerunku znacznie pomagają im właśnie wizualne komunikaty.

Nareszcie niektórzy menadżerowie kultury uświadamiają sobie, że kultura — również ta wysoka — to towar i trzeba go sprzedać potencjalnej publiczności. Czasem przybiera to karykaturalne przykłady przerostu formy nad przekazem zdarzenia czy potencjałem artystycznym instytucji, jednak generalna tendencja jest właściwa. Dobra treść wymaga dobrej oprawy. Sam również chętniej wezmę w barze ulotkę, która mnie czymś zaciekawi niż zniechęcającą.

Uważa się Pan za osobę przedsiębiorczą?

Utrzymuję się na rynku od kilkunastu lat i nie narzekam. „Przedsiębiorstwo” nie jest jednak moim celem życiowym, wolę działać w Komunie Otwock, Stowarzyszeniu Twórców Grafiki Użytkowej lub jeździć do Berlina, żeby poczuć się jak człowiek.

Bardzo dziękuję za rozmowę.