Wywiad tygodnia
Katarzyna Bogucka. Zawód: ilustratorka
2013-10-02
Czas czytania 9 minut
Z wykształcenia jestem… malarką.
Wykształcenie dało mi… czas do namysłu kim chcę być, w którą stronę powinnam podążać. Zaopatrzyło mnie w podstawy, które ciągle staram się rozwijać.
Mieszkam… na wsi, bywam w Warszawie.
Z zawodu jestem… przede wszystkim ilustratorką. We wsparciu Szymona Tomiło ─ życiowego partnera, jestem także grafikiem.
Początki swojej pracy wspominam… dobrze. Wciąż wydaje mi się, że to było niedawno. Pierwsze zlecenie dostałam jeszcze na studiach od Pantuniestał. Jak przyjechałam na pierwsze otwarcie sklepu tej marki, na którym też odbyła się premiera jednej z trzech ilustrowanych książeczek, a ludzie zaczęli podchodzić i prosić o podpis, myślałam, że ze mnie żartują. Okazało się, że nie. Książeczki się bardzo spodobały i myślę, że to one otworzyły mi drzwi do kolejnych, równie ciekawych zleceń.
W tym zawodzie nauczyłam się, że… indywidualność jest bardzo ceniona. Najciekawsze zlecenia to te, gdy ktoś mi ufa i nie boi się zaryzykować. To, czego się uczę dalej to sztuka kompromisu. Klienta trzeba słuchać i szanować, ale nie wolno zapominać o swoich założeniach. Sytuacja w której zleceniodawca stara się używać ilustratora jak magicznego ołówka, który realizuje jego koncepcje mi nie odpowada.
Z pewnością nie jest to praca dla… osób niezorganizowanych. Ja zawsze byłam osobą terminową i odpowiedzialną. Zazwyczaj nie mam też problemów z porannym wstawaniem, co często okazuje się kluczowe przy takim stylu pracy i życia. Oczywiście ─ pracuję kiedy chcę. Prawda jest też taka, że chcę mieć też trochę czasu wolnego i to o tych godzinach, w których mogłabym się spotkać ze znajomymi na etatach.
Moja rada dla zainteresowanych pracą w zawodzie, który wykonuję to… szukać naturalnego dla siebie stylu, nie naśladować nikogo, bo to jest źle widziane w środowisku.
Moje najważniejsze narzędzie pracy to… komputer, ale nic nie powstanie bez szkicu.
Najwięcej czasu w ciągu dnia poświęcam na… hobby, czyli pracę. Mam to szczęście, że bardzo lubię to, co robię. W wolnych chwilach wymyślam sobie sama graficzne zadania, ćwiczenia. Następnym „graficznym” wyzwaniem będzie powrót do malarstwa.
Praca zespołowa to dla mnie… „życie rodzinne”. Z Szymonem żyjemy i pracujemy razem. Mamy dobrze wypracowany system ─ ja jestem od ilustracji i w dużej mierze od koncepcji. Szymon jest od spraw formalnych, typograficznych, składowych i produkcyjnych. Staramy się nie mieszać w swoje zadania, chyba, że druga osoba o to poprosi. Działa to całkiem sprawnie.
To co lubię robić najbardziej to… własne projekty, na które coraz częściej brakuje czasu. Mam w zwyczaju robić listy zadań: na tydzień, na miesiąc, na następne pół roku. Od jakiegoś czasu z niepokojem obserwuję, że niektóre z moich własnych pomysłów systematycznie przepisuję na kolejne listy, nie zaglądając do nich ani na chwilę.
Moi klienci to… głównie mali wydawcy, czasopisma i marki odzieżowe. Zdarzają się też zlecenia z agencji reklamowych, a także indywidulane osoby, które np. właśnie rozkręcają własny biznes i potrzebują do niego oprawy graficznej.
Praca jest dla mnie… sposobem na życie. Wiem, że to banał, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. Gdy rok temu wyjechaliśmy na wakacje, po dwóch dniach wyciągneliśmy szkicowniki i snuliśmy plany na własne projekty. Przy takiej pracy trudno mi znaleźć lepszą pasję.
Najtrudniejsze w mojej pracy jest… wszystko, co wokół niej: wyceny, maile, umowy.
Konkurencja to dla mnie… osoby, które chciałabym poznać. Niektórych ilustratorów znam wirtualnie, lub telefonicznie, kilka osób osobiście. Brakuje mi kontaktu z ludźmi z branży, wymiany doświadczeń. Nie wiem czy to realne, ale chciałabym, aby to się zmieniło.
Inspiracji szukam… w najbliższym otoczeniu i w pamięci.
Odpoczywam… spacerując ─ najchętniej w lesie.
Gdybym miała więcej czasu… zilustrowałabym swoje cztery autorskie książki, które wciąż przepisuje na kolejne listy zadań. Pewnie zajełabym się z Szymonem dwoma animacjami, które od dawna planujemy zrobić. Nawet nie chcę się dalej rozpędzać z rozmyślaniach, bo tego czasu po prostu nie ma.
Pierwsze zarobione pieniądze wydałam na… wakacje. To dziwne jak na pracoholiczkę, ale to prawda. Pojechaliśmy na tydzień na Krym. Miło wspominam to oderwanie.
Gdybym nie pracowała w obecnym zawodzie, to… pewnie miałabym jakąś przypadkową pracę, a w każdym innym czasie robiłabym to, co teraz.
Jestem dumna… gdy uda mi się dociągnąć własny projekt do końca. Tak było w przypadku „Lali Lolka” wydanej przez Ładne Halo, oraz serii limitowanych plakatów.
Najtrudniej jest mi pogodzić się z… Nie załamuję się nad niczym. Porażki zostawiam za sobą.
Gdy myślę o przyszłości… mnożą mi się w głowie nowe pomysły na zaistnienie moich ilustracji. Mam przed sobą wiele wyzwań ─ jestem tym podekscytowana.
Najbliższe wyzwanie… to kurs prawa jazdy. Nie wiem, czy to wyzwanie jest najbliższe, bo konsekwentnie odsuwam je w czasie. Powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, że jest to jedne z priorytetowych wyzwań...
Największy sukces… jest ciągle przede mną. Staram się nie myśleć o tym co robię jako sprawdzonym i skończonym systemie, który działa i przynosi sukcesy. Pracuję, intensywnie szukam, staram się rozwijać.
Najważniejsza decyzja w moim życiu to… przyjazd do Warszawy cztery lata temu. Przyjeżdżałam do niej jako osoba wystraszona, denerwująca się na samą myśl o spotkaniu z potencjalnym klientem. Nabrałam odwagi i doświadczenia. Nie wiem, czy stałabym się tą osobą co dziś, gdyby nie ta zmiana.
Największa porażka w moim życiu… Z każdej porażki staram się coś wynieść. Było ich całkiem sporo. Pierwszą, traumatyczną przeżyłam przyjeżdżając na konsultacje malarskie przed egzaminami na warszawską akademię. Zostałam wręcz zmiażdżona przez asystentkę, a przynajmniej tak mi się wydawało w tamtej chwili. Popłakałam się i na kilka tygodni odstawiłam pędzle. Po jakimś czasie zaczęłam intensywnie pracować, aby usłyszeć od asystentki pochwałę ─ udało się.
Najważniejsze słowa jakie usłyszałam… to te on Magdy Kłos-Podsiadło z Wytwórni, kiedy ilustrowałam „O panu Tralalińskim” J. Tuwima. Wtedy jeszcze niepewna swojego stylu, zrobiłam ilustracje kompletnie inne od tych, z których jestem znana. Magda wtedy powiedziała, że ceni mnie za styl jaki zobaczyła w serii PTNS i żebym z niego nie rezygnowała. Zrozumiałam wtedy, że tworzę coś wartościowego.
Mój kraj to dla mnie… dom, źródło inspiracji i jak na razie jedyny rynek. Dotychczas nie wychodziłam ze zleceniami poza jego obręb. Moje projekty są dosyć „polskie”. Gdy przyszła propozycja pokazania plakatów zagranicą, okazało się, że mam same z polskimi hasłami. Projekty tapet jakie robiłam ostatnio nawiązują do polskiego lasu. W książkach wciąż nawiązuje do rzeczy które mnie otaczają ─ zazwyczaj okazuje się, że są to rzeczy typowo polskie. Ostatnio tworząc ilustracje wsi dodałam rzeczy dla mnie oczywiste: panie siedzące na ławce przed ogrodzeniem, bańki z mlekiem czekające na zabranie, furmankę, przyjezdny sklepik, pana w gumofilcach, wykopki. Czy to nie są rzeczy typowe dla polskiej wsi?
Połączenie kultury i biznesu to dla mnie… nadal trudna sztuka. Często fajny projekt nie idzie w parze z wynagrodzeniem jakiego by się oczekiwało. Mimo to nie chce się z niego zrezygnować. Dużo łatwiej podjąć decyzję, gdy ma się zaplecze w postaci komercyjnego zlecenia, które pozwala się utrzymać.