Gdy na początku XX wieku filozofowie skonstatowali niemożność stworzenia absolutnych, nasyconych, pełnych i tożsamych systemów metafizycznych, stało się jasne, że status filozofii jako takiej musi zostać zdefiniowany na nowo. Ta redefinicja (lub reinterpretacja) filozoficznych założeń zaowocowała zbliżeniem się filozofii do litaratury w jej pełnym gatunkowym spektrum. Filozofia, która do tej pory miała za zadanie odkrywanie prawd absolutnych, zbliżyła się do tych dziedzin aktywności umysłowej, które polegają na tworzeniu fikcji.

Odwrót od „metafizyki światła” („metafizyki obecności”), czyli zanegowanie możliwości odkrycia stałych i tożsamych prawideł, które byłyby w stanie objaśnić i uporządkować wszechświat, spowodował, że filozofię zaczęto postrzegać jako aktywność czysto literacką, fikcyjną. Mit, baśń, bajka — oto, czym jest filzofia. Nikt nie może uzurpować sobie prawa do prawd ostatecznych, wszystko jest literaturą, pisaniem, fikcją, pozorem. Jednocześnie samo pojęcie „fikcji” zostało zreinterpretowane, bo skoro nie istnieją prawdy absolutne, to nie można traktować „fikcji” w opozycji do pojęcia „prawdy”. Ten pojęciowy dualizm musi ulec zniesieniu. Wszystko jest pozorem.

Dwudziestowieczni filozofowie zaczęli ekspolorwać literaturę. Heidegger zaczytywał się Hölderlinem, by w jego wierszach odnaleźć pierwotną, nieskażoną metafizycznym paradygmatem „obecności”, „prawdę bycia” (cud „uobecniania”). Właściwie wszyscy filzofowie XX wieku zwrócili się ku literaturze (a także innym dziedzinom sztuki): Deleuze, Derrida, Todorov, Rorty... Namysł nad takimi pojęciami, jak „fikcja”, „pozór”, „literatura”, „pismo” zdominował dwudziestowieczny dyskurs. Filozofia stała się glossą do działalności literackiej, lub samą działalnością literacką. Jeśli dawniej filozof pragnął zamknąć świat w sztywnych ramach jasno zdefiniowanych, tożsamych pojęć (stworzyć stały i tożsamy system), to dziś, po wydobyciu na jaw tkwiącej w języku jego istotowej „niemożliwości” (L’Impossible Bataille’a i Rimbauda), okazało się, że to właśnie owa „niemożliwość” (pęknięcie, różnica, istotowa dwuznaczność, która otwiera każdy tekst na wielość interpretacji) jest najważniejsza. Nigdy nie wypowiem „całej prawdy” — fakt ten jest, paradoksalnie, jedyną prawdą zbliżającą język do rzeczywistości. Możemy zapełniać puste kartki w nieskończoność, tworzyć nowe pojęcia, jednak zawsze będziemy skazani na pewną istotową pustkę, której zapełnić się nie da, a która jest siłą napędową wszelkiej umysłowej aktywności (jest immanetną cechą pisma, która niejako prowokuje pragnienie pisania).

Powyższe tezy zaowocowały ścisłym związkiem między literaturą a filzofią. Można zaryzykować tezę, że dwudziestowieczny dyskurs stał się jedną wielką rozprawą z tekstem, z pisaniem jako takim. Czy filozofia (w tradycyjnym ujęciu) uległa przez to zdeprecjonowaniu? Nie, to raczej działalność literacka zyskała pewien wzniosły, „filozoficzny” prestiż. Okazało się, że nic nie jest w stanie lepiej wytłumaczyć nam świata niż fikcja (nie tylko literacka, ale również filmowa). Tylko fikcja, dzięki sztuce metaforyzowania, metonimizowania, rozmaitym zabiegom formalnym, pozwala wyrwać się ze sztywnego rygoru stałych i tożsamych pojęć (których poszukiwaniem zajmowała się „metafizyka obecności”).

Deleuze zaczytywał się Proustem, Baudrillard uwielbiał cytować Borgesa, Ballarda... Autorem często przywoływanym w kontekście problemu „uwikłania w język” jest Gombrowicz. Lacan objaśniał swe psychoanalityczne tezy, odwołując się do Edgara Allana Poe... Literatura stała się żywiołem filozofów. Spektrum twórczości literackiej wzbogaciło się o twórczość filozoficzną, która zapragnęła zrehabiltować pojęcie „fikcji”, nadać mu w pełni pozytywny status.

Nic nie wskazuje na to, aby nowoczesne media mogły kiedykolwiek zagrozić czytelnictwu. Są raczej względem niego komplemetnarne. I choć tak zwani obrońcy humanizmu biją na alarm, to ja jestem spokojny o los książek. Immanentna potrzeba pisania/czytania jest wpisana w ludzką kondycję. Nic nie poskromi tej osobliwej, niemalże perwesyjnej przyjemności nadawania światu sensu za pomocą fikcji. To nasza ułomność, lecz zarazem niezbywalna przyjemność i konieczność. Uwielbiamy te „pikniki”, na które — jak powiada Tzvetan Todorov — autor przynosi słowa, a czytelnicy sensy.