Rzeczywiście, Internet to dla nowoczesnego człowieka namiastka Raju na Ziemi. Tym istotniejsza namiastka, że w ów chrześcijański Raj dawno przestaliśmy wierzyć — może należałoby więc powiedzieć, że wirtualna przestrzeń to rzeczywista realizacja chrześcijańskich postulatów?!

Internet — tak jak chrześcijańskie Niebo — charakteryzuje się nieobecnością (jego żywiołem jest wirtualność, w której rzeczywista obecność jest czymś odroczonym, niekoniecznym, potencjalnym). Wirtualna sieć to gigantyczna, finezyjnie ustrukturyzowana (za pomocą wzajemnie odsyłających do siebie znaków, obrazów, symboli) próżnia. Wirtualność świetnie obywa się bez tego, co realne. Doskonała wolność Sieci opiera się właśnie na tej wirtualnej, hiperrzeczywistej samowystarczalności. Starożytni gnostycy chcieli wyzwolić człowieka z ograniczeń narzucanych mu przez cielesność — teraz ten postulat wydaje się spełniać w cyberprzestrzeni.

Możemy przyjąć, że rozwój techniki pozwoli w przyszłości stworzyć totalną, zastępczą hiperrzeczywistość, w której nikt i nic nie będzie nas ograniczać (od dawna takie wizje przyszłości prezentują nam pisarze science fiction). Wizja doskonałego świata, wolnego od ograniczających nas praw, chorób, śmierci, grawitacji, kusi każdego. Nie czas na szczegółowe rozważanie tego problemu, jednak należy choć przez moment zastanowić się nad skutkami owej masowej migracji w wirtualność. Co stracimy, przenosząc się do cyberprzestrzeni? Czy rzeczywiście chcemy przeprowadzić się do tej ustrukturyzowanej próżni? Czy chcemy w niej zniknąć?

Współcześni artyści podjęli wyzwanie, jakie stawia przed nimi zagadnienie Sieci. Próbują — wespół z informatykami, którzy tłumaczą ich pomysły na język danych — wzbogacać cyberprzestrzeń o nowe jakościowe doznania. Jednak wydaje się, że takie nasycanie Sieci jakimikolwiek nowymi „walorami estetycznymi” nie jest czymś, co może pozwolić nam na dogłębny namysł nad fenomenem wirtualnej przestrzeni i problemami z nią związanymi. Mówiąc prościej: zadanie artysty nie powinno polegać na upiększaniu wirtualnego świata (estetyzacja obejmująca wszystkie dostępne technologiczne rozwiązania, jakimi dysponuje współczesna myśl techniczna), lecz na podejmowaniu takich działań, które sprowokują namysł nad fenomenem Internetu i mediów jako takich.


ilustracja: Tomasz Kaczkowski

Do prób „robienia sztuki” ze stron internetowych odnoszę się nieufnie (podobnie jak do odnajdywania przejawów sztuki w reklamie itp.). O wiele bardziej intrygujące jest zagadnienie przeciwstawne — problem sprowadzania dzieła sztuki do poziomu strony internetowej. Taki zabieg pozwala ukazać wszelkie braki tkwiące w cyberprzestrzeni. Tylko wtedy artysta może stworzyć pewną kontrę, na bazie której może stworzyć pewną bardziej ogólną perspektywę do namysłu. Artysta nie może bez reszty stać się zakładnikiem nowych technologii — to raczej one muszą mu pemanentnie wykazywać swą niewystarczalność. Tylko taki opór jest w stanie wytworzyć pewne napięcie, zdolne do postawienia najważniejszych pytań, odnoszących się zarówno do sztuki, jak i do fenomenu wirtualnego świata.
Największymi artystami Internetu są niewątpliwie hackerzy. To oni łamią żelazną „logikę hiperłącza”, wprowadzają do cyberprzestrzeni pewien niezbywalny pierwiastek nieprzewidywalności, zepsucia, gry. Podczas gdy w swej „czystej postaci” Internet jest jedynie zbiorem wzajemnie do siebie odsyłających znaków (logika odsyłania jest niezwykle ścisła — nie ma tu miejsca na dwuznaczność, po kliknięciu danego łącza zawsze zostaniemy przeniesieni w to samo, z góry określone miejsce), hackerzy próbują wprowadzić do sieci coś, co stanowi o niezbywalnej istocie świata: dwuznaczność, chaos, hazard, zło.
Artysta-hacker jest o wiele bardziej inspirujący niż artysta projektujący atrakcyjne wizualnie i dźwiękowo (czyli „multimedialne”) strony www. Tylko kontra pozwala na postawienie pytań. Artysta (jak postulował Nietzsche, a wraz z nim niemal cała współczesna filozofia) winien być zawsze niewczesny, zawsze w kontrze do zastanego obrazu świata. Tylko taka postawa zaowocować może tworzeniem nowych pojęć (czyli — jak mawiał Deleuze — myśleniem!). Podporządkowanie się wymogom zunifikowanej hiperprzestrzeni stawia artystę w pozycji zwykłego wyrobnika sztuki. „Sztuki” mamy dziś zbyt wiele, rozpływa się ona w skrajnie doświetlonej, dopowiedzianej, odsłoniętej przestrzeni tego, co hiperrealne. Zamiast „sztuki” potrzebujemy raczej działań dywersyjnych, bo to one pozwalają nam na stawianie autentycznych pytań o nasze miejsce w świecie.

Jeśli koncepcja Margeret Wetheim jest słuszna i Internet rzeczywiście można porównać do chrześcijańskich wyobrażeń Nieba, to działania współczesnych artystów powinny być zorientowane na burzenie owego „niebiańskiego ładu” i ukazywanie drugiej strony tego, co hiperrealne. Kiedyś człowiek chciał się wyzwolić z cielesności i doczesności, dziś o wiele istotniejszym problemem jest wyzwolenie z obłędnego obiegu pustych, wzajemnie do siebie odsyłających obrazów i znaków (kiedyś chcieliśmy wyzwolić się z doczesności, dziś przyszło nam wyzwalać się z raju spełnionych obietnic).

Nowoczesny artysta musi zamienić się w pełnego złej woli kryptografa, szyfranta, a jego działanie winno być nastawione na ukazanie tego, na co nie starcza miejsca w skrajnie ustrukturyzowanej, przejrzystej hiperrzeczywistości. Dziś wyzwaniem jest to, co w odniesieniu do wirtualnej rzeczywistości jawi się jako zbędny, aczkolwiek uciążliwy margines (przypadek, zepsucie, awaria, wirusy komputerowe), gdyż najistotniejsze pytanie można postawić tylko na marginesie oficjalnego obiegu znaczeń.