Od naszego wstąpienia w szeregi Unii Europejskiej mija rok - sprzyja to rozmaitym podsumowaniom i ocenom. Większość analityków wydaje się być zgodna - akcesja wyszła nam na dobre, zarówno w sferze polityczno-gospodarczej, jak i każdej innej. Nie sprawdziły się czarne prognozy ksenofobów - że stracimy swą narodową, kulturową, religijną tożsamość i pogrążymy się bez reszty w moralnej zgniliźnie ponowoczesnego świata.

Ten ponowoczesny świat, który postawił na dialog, akceptację inności (zarówno w sferze kulturowej, jak i obyczajowej, społecznej), radzi sobie całkiem nieźle, choć oczywiście nie jest wolny od błędów. W istocie trudno tu mówić o jakimś jednorodnym „świecie” – stawia się na różnorodność, heterogeniczność, otwarcie. Wydaje się, że pomimo istotnych problemów (których wyrazem może być na przykład zamieszanie wokół konstytucji europejskiej we Francji i – ostatnio – w Holandii), wizja europejskiej współpracy sprawdza się nieźle.

Większość intelektualistów podkreśla przy tym brak jednorodnej podstawy, która scalałaby europejskiego ducha i nadawała mu jednobrzmiący ton, wyrażający wspólną tożsamość. Jednocześnie brak tak rozumianej jedności może być uznawany za atut – w końcu w Europie dochodzi do prawdziwej dyskusji, obejmującej różne, niekiedy całkiem skrajne stanowiska. Owo specyficzne europejskie „niedokończenie” — które sprawia, że mamy do czynienia z tworem wiecznie otwartym, zawierającym w sobie przyzwolenie na zmianę — z pewnością należy uznać za wartość. Podczas zorganizowanego ostatnio w Warszawie spotkania szwajcarski pisarz i eseista, a także prezes Akademii Sztuk Pięknych w Berlinie Adolf Muschg, wyraźnie odcinał się od wszelkich prób mówienia o wspólnej europejskiej tożsamości, gdyż ta – zbyt często określana w oparciu o negację tego, co inne – bywa przyczyną kseonofobii i izolacji. Unia Europejska nie polega na prostym zwarciu narodów w jednorodną masę, zorganizowaną pod egidą jednoznacznie brzmiących haseł, lecz raczej na zrzeszeniu różniących się od siebie podmiotów, wśród których wartością jest dialog, otwarcie i akceptacja rozmaicie pojmowanej inności.

Takie założenia znakomicie powinny współgrać z postulatem aktywności kulturalnej. Wspomniana idea dialogu realizuje się głównie za pomocą dwóch języków – języka ekonomii oraz – w dużo mniejszym stopniu – języka kultury i sztuki. Nie ma się co łudzić, i napawać górnolotnymi hasłami euroentuzjastów – zrzeszenie europejskich państw odbywa się głównie na płaszczyźnie gospodarczej. Bez tego ekonomicznego zaplecza wszystkie górnolotne idee pozostałyby jedynie pustymi zawołaniami pięknoduchów. Warto jednak pamiętać, że Unia Europejska nie jest jedynie tworem ekonomiczno-gospodarczym, że stara się ona także realizować idee rozwoju i dialogu, rozumianych jako swobodna wymiana myśli (jak uczy nas tego nowoczesny marketing:— „myśl to pieniądz”). Unia byłaby niczym bez ekonomicznego zaplecza, lecz nie miałaby również sensu bez ideologicznego kręgosłupa. Obok przepływu pieniędzy dużo ważniejsza jest wymiana myśli – dialog kulturalny i społeczny. Do tego niezbędny jest język kultury i sztuki (który z kolei musi być wspomagany siłą pieniądza).

W unijnym budżecie jest sporo miejsca na działania o charakterze artystycznym (celowo nie piszę — na sztukę, gdyż często unijne fundusze wykorzystywane są w sposób daleki od artystycznych wymogów). Trzeba przyznać, że artyści – czasami dzięki pomocy odpowiednio przeszkolonych firm doradczych i rzeszy menedżerów – coraz łatwiej mogą sięgnąć po unijne granty. Póki co, ten mechanizm działa bez większych zastrzeżeń. Pojawia się coraz więcej festiwali, wystaw itp. Postulat dialogu, twórczej różnorodności, kulturowego eklektyzmu, nabiera realnych kształtów. W pierwszym rzędzie wspierane są te przedsięwzięcia, które bezpośrednio do owych idei nawiązują (jak na przykład Festiwal Czterech Kultur).


ilustracja: Tomasz Kaczkowski

Przy tej okazji należy też wspomnieć o potencjalnych zagrożeniach, które mogą z tak pojętej wizji kultury wynikać. Jeżeli będziemy dotowali jedynie te wydarzenia, które stawiają na eklektyzm i dialog (jeśli postulat dialogu, wymieszania kultur, stanie się nowym fetyszem), wkrótce staniemy przed obliczem sztuki powierzchownej i nijakiej. Owszem, problem dystrybucji dzieł sztuki, zagadnienie odpowiedniej ich promocji i prezentacji (co nie oznacza nic innego, jak umiejętność wygospodarowania dla niej odpowiednio dużo miejsca w świecie zdominowanym przez nowoczesny marketing), są wyzwaniami niezwykle istotnymi. Nie wolno jednak mylić społecznego obiegu dzieł sztuki (czy też w szerszym zakresie – kultury jako takiej) z obowiązkami artysty, który w pierwszym rzędzie potrzebuje swobody i autonomii. Jeśli w pierwszym rzędzie promowane (czytaj: dotowane) będą te dzieła sztuki, które swym ostentacyjnym, naiwnym kosmopolityzmem próbują wpisać się w ideologiczną koniunkturę na „dialog”, to szybko pogrążymy się w morzu nijakości. Nie możemy uczynić z dialogu kolejnego fetysza. Każdy fetysz, nawet najbardziej wzniosły i prawy, jest dla sztuki zabójczy.

Na koniec warto wspomnieć o tym jak w naszym kraju rozumiany jest postulat równowagi pomiędzy ekonomiczną płaszczyzną rozwoju (czyli tzw. wolnym rynkiem) a kulturą. Ostatnio wypowiedziała się w tej sprawie Platforma Obywatelska, która kategorycznie skrytykowała pomysł opodatkowania wielkich koncernów medialnych na rzecz rodzimej kinematografii. To znakomity przykład tego, jak wolnorynkowe myślenie może zawładnąć umysłami niegłupich, wydawałoby się, ludzi.
Jeśli nadal sztukę w tym kraju będzie opisywać się za pomocą ekonomicznych wykresów, to niebawem stracimy ją bezpowrotnie. Jak mamy wnieść swój głos do ogólnoeuropejskiego dialogu, jeśli sami go sobie odbieramy? Oto problem — wspieramy eklektyzm, dialog, rozmowę, a nie potrafimy zadbać, aby nasz głos w tej rozmowie był odpowiednio donośny. Tworzymy rozmaite fora nieskrępowanej wypowiedzi, zapominając o tym, że ważne jest nie tylko miejsce dla wypowiedzi, ale także to, co chce się powiedzieć. Inwestujemy w „wielogłos”, zapominając, że składa się na niego szereg autonomicznych wypowiedzi.

Wyraź swoją opinię na FORUM