„High-end. Dlaczego potrzebujemy doskonałości” – to książka Bartosza Pacuły, w której autor przybliża produkty i usługi będące wynikiem ludzkiej kreatywności i... pracowitości. W której mowa jest o jakości, a nie ilości pomysłów. Jeżeli poszukujecie inspiracji do działania, albo wskazówki, bodźca do realizacji wymarzonego planu, to warto dowiedzieć się, jak to wygląda u tych, którzy się odważyli iść swoją drogą. „High-end” to debiut autora, dla którego człowiek i problemy związane z ludzką egzystencją w XXI wieku są aktualnie tematem głównych zainteresowań. Od wielu lat zajmuje się analizą zagadnień z pogranicza psychologii i socjologii.

Co w dzisiejszym świecie powinno znaczyć pojęcie „mniej”? Jak to wpływa na prowadzenie działalności w sektorze kreatywnym? Czy jest to temat ważny dla twórców sektora kreatywnego, a więc osób bazujących na pomysłach, twórczości – ciągłym wymyślaniu, poszukiwaniu nowych rozwiązań, pomysłów, projektów? Działalność twórcza to w dużej mierze ciągłe poszukiwanie, tworzenie i sprawdzanie, który pomysł jest dobry. Mówi się, że „im więcej, tym lepiej”, tymczasem Pana książka przedstawia tezę „mniej znaczy więcej” – czyli co dokładnie?

Znajdujemy się (my, to znaczy obywatele szeroko pojmowanej „kultury zachodniej”) w miejscu i czasie, w którym króluje jedno: przebodźcowanie. Wszystkiego jest po prostu za dużo – i przedmiotów, które musimy mieć, bo wszyscy je mają, i usług, które mają zmienić nasze życie, i sposobów spędzania wolnego czasu, nie mówiąc już o natłoku informacji, które spływają do nas w bezprecedensowej ilości. Nasza uwaga stała się pożądanym towarem, a korporacje – pomimo deklarowania różnych „humanistycznych” wartości – myślą w tym wszystkim tylko o jednym: o pieniądzach. Jest jeszcze parę sfer, do których nie mają dostępu (na przykład sen; swoją drogą, polecam o tym świetną książkę 24/7. Późny kapitalizm i celowość snu Jonathana Crary’ego), ale niewielka to pociecha w świecie przepełnionym bodźcami.

„Mniej” oznacza dla mnie odcięcie się – a przynajmniej podjęcie takiej próby – od rzeczywistości tego typu. To filozofia, w której akceptujemy naturalne ograniczenia (mówiąc zwięźle: życie jest zbyt krótkie, pieniędzy zbyt mało, a możliwości zbyt wiele, by móc spróbować wszystkiego) i kładziemy nacisk na jakość, a nie ilość. Może to być jakość przedmiotów bądź usług, ale można to zjawisko potraktować znacznie szerzej, stawiając na wartość nawiązywanych i utrzymywanych relacji, spędzania wolnego czasu, naszej pracy i tak dalej.

Dlatego właśnie jednym z najważniejszych aspektów mojej książki jest wezwanie do życia zgodnie z hasłem „mniej znaczy więcej”. Mówiąc „mniej”, nie mam tutaj na myśli ani ascetycznego życia średniowiecznych mnichów, ani minimalizmu spod znaku Bauhausu. To raczej propozycja, by korzystać z towarów wysokiej klasy – droższych, ale lepszych, dających większą satysfakcję, dopingujących do stałego poszerzania horyzontów i pogłębiania szacunku do otaczającego nas świata.

Wspomniany w pytaniu sektor kreatywny zbyt często – tak mi się przynajmniej wydaje – ulega pokusie stawiania ilości ponad jakość. Tam rytm nadają takie pojęcia, jak „moda”, „nowość”, „świeżość”. Same z siebie nie są oczywiście złe, ale nie mogą być jedynym kierunkowskazem. Działalność twórcza – ta wartościowa – powinna być związana bardziej z próbą doskonalenia tego, co jest, niż siłowaniem się z wszechobecną manią „innowacyjności”. Takie podejście nie wyklucza rzecz jasna prób opracowania czegoś nowego, ale inaczej rozkłada akcenty. „Nowość” przestaje być wartością samą w sobie. Właśnie dlatego uważam, że ludzie pracujący w sektorze kreatywnym powinni częściej zastanawiać się nad tym, jak coś można poprawić; sprawić, by było trwalsze, wykonane z lepszych materiałów. W High-endzie przywołuję cytat z (swoją drogą naprawdę fajnej) książki User Friendly: Choć zadaniem dizajnerów jest niekiedy ulepszanie istniejących przedmiotów, większość czasu spędzają na wymyślaniu zupełnie nowych. Nie jest to sposób pracy i życia, który wydaje się słuszny.

Czy high-end naprawdę ma rację bytu we współczesnym świecie problemów ekonomicznych, gospodarczych, surowcowych, społecznych? Czy odbiorców stać na high-end?

W świecie targanym tyloma przeciwnościami high-end, jak też starałem się wykazać w książce, nie tylko ma rację bytu – ten fenomen staje się, w mojej opinii, jeszcze ważniejszy. Za wieloma współczesnymi problemami stoi właśnie brak high-endowego myślenia, robienie wszystkiego na szybko, masowo, bez doskonalenia umiejętności i nabywania wiedzy. Weźmy, dla przykładu, branżę odzieżową. Sukces największych marek masowych opiera się na koncepcie fast fashion, a więc masowej produkcji ubrań niskiej jakości, które trzeba regularnie wymieniać na nowe – oczywiście równie słabe. Koszt, jaki ponosi przy takim modelu biznesowym środowisko (a także ludzie z krajów trzeciego świata, o czym nie można zapomnieć), jest ogromny. Przy produkcji ubrań wysokiej jakości zużywa się podobną ilość materiałów i energii, co w wypadku tanich odpowiedników; różnica jest jednak taka, że wysokogatunkowe spodnie, sukienki czy bluzy mogą wytrwać znacznie dłużej, co ma pozytywny wpływ (chociaż trudniej mierzalny, bo pośredni) na stan naszej planety.

High-end to także filozofia szacunku do surowców. Osoba wykonująca dowolny przedmiot na najwyższym poziomie – i naprawdę mam tutaj na myśli dowolny: od japońskich pędzli do kaligrafii po high-endowe kostki lodu – musi bardzo dobrze zaznajomić się ze specyfiką materiałów, które wykorzystuje przy pracy. Ta biegłość niemal zawsze, tak przynajmniej wskazuje moje doświadczenie, pociąga za sobą pogłębienie szacunku zarówno do surowca, jak i – w szerszym sensie – do wszystkich surowców. To prawda, że obecnie dostęp do tworzyw różnego typu staje się coraz trudniejszy, jednak nam (zachodnim społeczeństwom) nie przeszkadza to w marnowaniu ich na potęgę. Nie tylko nie zastanawiamy się nad tym, ile czasu, energii i pracy wymaga wytworzenie jakiejś rzeczy, ale powszechnie hołubimy przedmioty, które z zagrożeniami płynącymi z marnotrawstwa w ogóle się nie liczą (pisząc te słowa, miałem w głowie przede wszystkim iPhone’y, ale tego typu przedmiotów jest oczywiście o wiele więcej).

Omawiane przeze mnie zjawisko nie traci na znaczeniu w obliczu wymienionych powyżej problemów jeszcze z jednego powodu: to pochwała eskapizmu, tak potrzebnego w chaotycznym świecie trzeciej dekady XXI wieku. High-end jest dla mnie światem małych rytuałów, które możemy wykorzystać na swoją korzyść. Czytanie i rozmyślanie o wojnie w Ukrainie, zmianach klimatycznych, inflacji czy pogłębianiu nierówności jest ważne – musimy wiedzieć, co dzieje się obecnie na świecie; nie możemy być ślepi na problemy, które nas otaczają i nawarstwiają się. Od czasu do czasu warto jednak odpocząć, wziąć głęboki oddech, poświęcić sobie i swoim najbliższym chociaż kilka chwil na relaks. A przedmioty wykonane w duchu high-endu do tego zachęcają. Wymagają większego poziomu skupienia, kwalifikacji i umiejętności, nierzadko także sporej ilości czasu; nie pozwalają się poznawać na szybko, byle jak. Jeśli chodzi o mnie, takim codziennym rytuałem (albo raczej: rytuałami) jest przygotowywanie dobrej kawy (rano) i wysokiej klasy herbaty (po południu). Nie są to produkty instant, które mogę zalać wodą, chlusnąć w nie mlekiem i wypić bez zastanowienia – i dlatego właśnie tak bardzo lubię je zaparzać.

Oczywiście jest w tym wszystkim poruszona w Pani pytaniu kwestia pieniędzy. „Czy odbiorców stać na high-end?”. To prawda, że przedmioty wysokiej jakości kosztują więcej od masowych odpowiedników. Często jest to jednak różnica pozorna. Świetnie zostało to pokazane w książce Zbrojni Terry'ego Pratchetta. Poniżej zamieszczam cytat, po który sięgnąłem też w swojej publikacji.

Jest długi, ale wydaje mi się, że dobrze ujmuje postać rzeczy:
Weźmy na przykład buty. Vimes zarabiał trzydzieści osiem dolarów miesięcznie, nie licząc dodatków. Porządna para skórzanych butów kosztowała pięćdziesiąt dolarów. Ale para butów, na jaką mógł sobie pozwolić – całkiem przyzwoita na jeden czy dwa sezony, bo potem zupełnie przetarła się tektura, przeciekająca jak demony, to koszt około dziesięciu dolarów. Takie właśnie buty zawsze kupował Vimes i nosił je, aż podeszwy były tak cienkie, że w mgliste noce po kamieniach bruku poznawał, gdzie w Ankh-Morpork się znajduje. Jednak dobre buty wytrzymywały lata, długie lata. Bogatego stać na wydanie pięćdziesięciu dolarów na parę butów, w których po dziesięciu latach wciąż będzie miał suche nogi. Tymczasem biedak, którego stać tylko na tanie buty, wyda w tym czasie sto dolarów – a nogi i tak stale będzie miał przemoczone.

I jeszcze jedna kwestia: jeśli klasowe produkty są droższe, a lepszej jakości, to czy nie lepiej kupić czegoś mniej, ale czerpać z takiego zakupu więcej satysfakcji? Powiem więcej: takie podejście ma więcej z high-endowego ducha niż bezmyślne zapełnienie domu, jeśli nas na to stać, tysiącem przedmiotów wysokiej klasy. High-end tak rozpatrywany to raczej filozofia życia – nie można sprowadzić go tylko do „drogich rzeczy dla bogaczy”.


 

Jak dobrze pracować twórczo, a jednocześnie nie tworzyć za dużo? Jak się tego nie bać?

Kiedy myślałem nad odpowiedzią na to pytanie, przyszła mi do głowy jedna refleksja: być może ten pęd ku nowościom i preferowanie ilości zamiast jakości to objaw strachu przed porażką? Dla niektórych zabrzmi to być może jak pop-psychologia spod znaku Freuda z dyskontu, ale rzeczywiście jest coś w tym, że boimy się porażki i chętnie unikamy sytuacji, w których moglibyśmy ją ponieść. Tymczasem porażka jest na stałe wpisana w twórczą pracę nad przedmiotami czy usługami wysokiej klasy. W niektórych branżach odsetek rzeczy, które się nie udają nawet wybitnym znawcom tematu, kilkukrotnie przekracza przedsięwzięcia zakończone sukcesem. Dobrym przykładem będą wyroby z wysokiej jakości porcelany. To równie szlachetny, co delikatny materiał, a praca nad nim należy do szczególnie wymagających. Nawet osobom, które spędziły całe dekady na poprawianiu umiejętności pracy z porcelaną, ten wyrób ceramiczny nastręcza wielu problemów. Nie ma znaczenia, czy mówimy o produkcji filiżanek, kubków, czy filigranowych figurek – nie ma na świecie specjalisty, któremu wszystko by zawsze wychodziło.

Odpowiedziałbym więc, że przy pracy twórczej najważniejsze, co możemy zrobić, to odrzucenie strachu przed porażką. Nie jesteśmy maszynami, które wszystko wykonują „perfekcyjnie” (to znaczy w zgodzie z pewnym założonym wzorcem), a tylko ludźmi. Paradoksalnie, to właśnie w branżach high-endowych, a więc tych nastawionych na doskonałość, jak nigdzie indziej kultywuje się odwagę, cierpliwość i zrozumienie dla ludzkich słabości. Perfekcja jest ostatecznym celem, ale jeszcze ważniejsza okazuje się droga – pełna zawodów, zwątpienia, ciężkich momentów, wieloletniego wysiłku. To właśnie z doznawanych porażek uczymy się najwięcej – a przynajmniej ci z nas, którzy chcą się rozwijać jako osoby, twórcy, członkowie społeczeństwa. Czas przestać wymagać od ludzi, by zachowywali się jak roboty. Nie w tym leży przecież nasza siła.

Co jest ważne przy planowaniu nowej usługi lub produktu, skoro już „wszystko jest”? Na jakie pytania powinien odpowiedzieć sobie twórca w początkowej fazie planowania czegoś nowego? A może nie powinno się tworzyć cały czas czegoś nowego, tylko udoskonalać to, co już mamy? Myślę tutaj o przykładach, jakie Pan wskazuje w książce.

Wydaje mi się – i staram się to udowodnić w książce – że warto udoskonalać te przedmioty, które mamy. Nie występuję przeciwko „nowościom” jako takim; nie ograniczam omawianego przeze mnie fenomenu tylko do tradycyjnego rzemiosła. Wiele z innowacji dało początek pięknym, prężnie rozwijającym się branżom high-endowym – spójrzmy na przykład na sprzęt audio, aparaty fotograficzne czy wyczynowe rowery szosowe. Nie widzę jednak wartości w innowacyjności traktowanej jako cel sam w sobie. Jeżeli nie poświęcimy czasu i energii na ulepszanie istniejących już projektów, skąd będziemy wiedzieli, gdzie leżą granice ich jakości i użyteczności?

Dlatego też nie przejmowałbym się, że „wszystko jest” – to jeszcze nic nie znaczy. Żeby nie być gołosłownym, chciałbym zwrócić Pani uwagę na kawę. Na rynku dostępnych jest wiele różnych opcji. Wybierzmy się do pierwszego lepszego sklepu czy supermarketu, a naszym oczom ukażą się dziesiątki różnych propozycji. Niemal wszystkie z nich będą jednak niskiej jakości: mechaniczne zbiory, przepalone ziarna, wieczna pogoń za oszczędnościami, która skutkuje równaniem w dół pod względem smaku. A przecież nie chodzi o to – powtórzę raz jeszcze – żeby silić się na wymyślanie rzeczy nowych, świeżych, modnych. Zamiast tego spróbujmy dogłębnie poznać produkt i zastanowić się, w jaki sposób go poprawić, uczynić high-endowym. Na marginesie: wydaje się to niemal perwersyjne, że za „coś nowego” można w dzisiejszym świecie uznać wybór podążania tropem wysokiej jakości, uznać prymat funkcji nad formą.

 

Świat gna do przodu. W internecie mamy dostęp do tysięcy, milionów inicjatyw, usług, produktów. Co chwila wchodzą nowe rozwiązania – sztuczna inteligencja, czatGPT… Jak poradzić sobie psychicznie z takim obciążeniem i z pytaniami: „Po co komu moja twórczość?”, „Po co komu mój produkt?”?

To ciekawe zagadnienie. Uważam, że sposobem na poradzenie sobie z takimi pytaniami – nierzadko egzystencjalnymi z punktu widzenia twórcy, artysty – jest przeniesienie ciężaru oczekiwań z odbiorców na nas samych. Nie rozważajmy swojej twórczości wyłącznie w kategoriach rynkowych, nie ścigajmy się z korporacjami dysponującymi miliardowymi budżetami. Wykorzystajmy pracę nad produktem (i nad doskonaleniem go) jako punkt wyjścia do pracy wewnętrznej. Tak proponowany przeze mnie etos zgrabnie ujął Pierre Bourdieu w książce Dystynkcja. Społeczna krytyka władzy sądzenia: Wizja świata starego stolarza wytwarzającego meble stylowe, jego sposób zarządzania budżetem, organizowania czasu bądź troski o ciało, użycie języka, dobór stroju w całości zawierają się w jego etyce pracy skrupulatnej i bezbłędnej, etyce pracy zadbanej, wypucowanej, wykończonej, i w estetyce pracy dla pracy, która każe mu mierzyć piękno swoich wyrobów troską i cierpliwością, których one odeń wymagały.

Taka postawa – skupiona bardziej do wewnątrz niż na zewnątrz – nie musi zakładać całkowitego ignorowania świata, rynku i potencjalnych odbiorców naszych wyrobów. Każdy twórca chce być doceniony, zarówno pod względem społecznym (pochwały, dobre recenzje, estyma), jak i finansowym. Nie można jednak, jak mi się wydaje, skupiać się tylko na tym. Jeżeli tak robimy, przegrywamy już na starcie.

Jak opracować wartościowy produkt twórczy w natłoku, który nas otacza? Co jest ważne przy produktach high-endowych?

Przedmiot high-endowy to taki, który ma reprezentować najwyższą możliwą jakość. To pierwsza i najważniejsza wytyczna dotycząca tego zjawiska. Wszystko, co wynika z przyjęcia takiej filozofii, jest czymś wtórnym w stosunku do tego założenia. Można jednak wymienić kilka aspektów, które stanowią wspólny mianownik dla tego typu przedsięwzięć. Przede wszystkim jest to praca rąk ludzkich. Element ten występuje w każdej znanej mi branży, w której za cel obiera się doskonałość – czy mówimy o tajskich gongach, czy o szwajcarskich wozach strażackich, czy francuskich winach i serach. Im więcej czynnika ludzkiego w produkcji, tym lepiej. Mówimy tu oczywiście o wysoko wykwalifikowanych specjalistach – sama praca ludzi jeszcze nie gwarantuje jakości, jak widzimy na przykładzie ubrań szytych w niemal niewolniczych warunkach w sweatshopach. Za drugi z elementów konstytuujących high-end należy więc uznać mistrzostwo osoby wykonującej produkt, jej doświadczenie, kwalifikacje i wiedzę.

Trzecim, równie ważnym, składnikiem high-endu jest wysokiej klasy surowiec. Czasami sposób jego pozyskania jest de facto trudniejszy od następującej po nim obróbki. Świetnie pokazuje to casus wyrobów wykonanych z puchu edredonowego. Pobiera się go z gniazd żyjących dziko edredonów zwyczajnych. Ze względu na to, że ptaki żyją na wolności, gniazda ciężko jest znaleźć, a gdy już nam się to uda, nie możemy napchać kieszeni i plecaków całym znalezionym surowcem – część musimy zostawić, mając na uwadze dobro piskląt. Uzyskany w ten sposób puch jest jednak czymś wyjątkowym, pozwalającym w następnych krokach wytworzyć kołdry, poduszki czy kurtki o niezrównanej jakości.

Wymienione powyżej trzy aspekty uznałbym za najważniejsze w kontekście high-endu. Oczywiście nie są jedyne. Wśród innych „wytycznych”, jak zostało to ujęte w pytaniu, warto wspomnieć o konieczności kultywowania holistycznego myślenia, hołdowaniu cierpliwości i podtrzymywaniu tradycji przenoszenia praktycznych umiejętności z mistrza na ucznia.

 

Jakie widzi Pan szanse i zagrożenia dla sektora kreatywnego w najbliższych latach?

Być może wyjdę na pesymistę, ale chciałbym się skupić na zagrożeniach – a właściwie jednym. Sztuczna inteligencja od wielu lat intensywnie rozwija się na wielu polach i, jak wszystko na to wskazuje, już niebawem będzie mogła realnie zaszachować osoby związane zawodowo z sektorem kreatywnym. Znawcy tematu wskazują, że w XIX wieku maszyneria wyparła niskiej jakości wytwórców czy rzemieślników, ale aż do teraz nie stanowiła zagrożenia dla tej części społeczeństwa, która żyła z pracy swojego umysłu. Artyści, ludzie kultury, architekci, dizajnerzy – oni wszyscy byli do tej pory bezpieczni. To się jednak zmienia. Coraz częściej, dla przykładu, mówi się o sztucznej inteligencji tworzącej grafiki, które mogą konkurować poziomem artystycznym z pracami „prawdziwych” (to znaczy: ludzkich) twórców.

Odpowiedzią na to może być „ucieczka w jakość”. Wielu na pewno nie zgodzi się ze mną, ale sam wyznaję zasadę, że praca maszyny nie ma – i długo nie będzie miała – wstępu do sfery topowej klasy. Tam nadal niepodzielnie króluje praca człowieka: jego rąk, umysłu, uczuć, namiętności. Dlatego też specjaliści (zabrzmi to być może brutalnie, ale nie udało mi się wymyślić nic zgrabniejszego) ze średniej półki zostaną zapewne w najbliższych dekadach wyparci przez SI, a poza jej zasięgiem zostaną tylko wybitni fachowcy o ponadprzeciętnym talencie. Obserwujemy to już teraz. Jeśli miałbym sięgnąć po jakieś uzasadnienie, pewnie pokusiłbym się o spojrzenie na branżę restauracyjną. W coraz większej liczbie miejsc (sam miałem okazję zobaczyć to na żywo na krakowskim lotnisku) pojawiają się kelnerzy-roboty, zastępując słabo wykwalifikowaną siłę roboczą. Na tego typu rozwiązania na pewno nie będzie miejsca w najlepszych miejscach serwujących jedzenie: tutaj obsługa wysokiej klasy jest czymś niemal równie ważnym, co samo jedzenie. Jednak w wielu restauracjach taki kelner-robot będzie wystarczająco dobrym rozwiązaniem – i na pewno ekonomicznie bardziej opłacalnym. Za prawdopodobne uznaję, że podobna przyszłość czeka te osoby z branży kreatywnej, które nie będą w stanie (lub nie będą chciały) zaoferować high-endowej jakości swojej pracy.

 

Rozmawiała Maja Ruszkowska-Mazerant

Zdjęcie autora: Michał Lichtański, Mili.studio.

Bartosz Pacuła – pisarz, autor książki „High-end. Dlaczego potrzebujemy doskonałości". Z wykształcenia jest historykiem, dyplom ze specjalizacją antropologia historyczna, uzyskał na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W latach 2017-2019 zawodowo związany z radiem RMF FM, dziennikarskie szlify zdobywał pisząc artykuły dla RMF-u oraz prowadząc własną stronę o muzyce, dzięki której miał okazję poznać Krzysztofa Pendereckiego czy Seong-Jin Cho, zwycięzcę Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w 2015 roku. Obecnie mieszka w Krakowie wraz z narzeczoną Gosią i psem Bosmanem, przygotowując się do napisania pracy doktorskiej.