Wstyd się przyznać, ale zadanie napisania felietonu na temat teatru to dla mnie naprawdę twardy orzech do zgryzienia. W kwestii problematyki teatralnej jestem niestety nieodrodnym dzieckiem swoich czasów. W tym przypadku nie ma chyba nic bardziej oczywistego niż stwierdzenie, że do teatrów po prostu nie chodzimy. Pisząc "my" mam na myśli nie tylko osoby z mojego pokolenia, lecz całe nasze "teatralnie nieprzysposobione" społeczeństwo.

Teatr, jako przestrzeń działań symbolicznych, aktów pełnych umowności, gestów „misteryjnych”, jest dla współczesnego widza, wychowanego na telewizji i kinie, czymś niezrozumiałym. Nasza wrażliwość – nastawiona na to, co przejrzyste, czytelne i dosłowne – nie potrafi poradzić sobie z językiem teatralnych niedopowiedzeń. Kino i telewizja wykształciły w nas potrzebę odbioru bodźców bardziej realnych niż sama rzeczywistość. Nie sposób nie zauważyć, że specyfika telewizyjnego obrazu polega na absolutnym uprawdopodobnianiu opowiadanych historii: technologia tego przekazu, ogromna machina efektów specjalnych, dynamika kamer, multiplikacja punktów widzenia, wszystko to ma stworzyć wrażenie, że widz znajduje się w samym centrum opowiadanej historii, która zyskuje w ten sposób wymiar hiperrealny. To kompletne przeciwieństwo teatralnej sceny, dla której podstawową racją istnienia jest umowność . Współczesny widz staje się maszyną do recypowania hiperralności – jego umysł pochłania tylko to, co przejrzyste, dopowiedziane, wyczyszczone i spacyfikowane. Nie potrafimy już patrzeć na świat jak na siedlisko pozorów i gubimy w ten sposób wszystko to, co składa się na symboliczny wymiar rzeczywistości.


ilustracja: Tomasz Kaczkowski

Jako nieodrodne dziecko swoich czasów, ślepe i głuche na teatralny przekaz, nie potrafię odnieść się do repertuaru naszych scen. Telewizyjny wirus zawładnął mną na dobre. Myślę, że podobną diagnozę można zastosować w stosunku do większej części społeczeństwa, która do teatrów chodzi tylko na rubaszne kabarety, pokazy mody, koncerty i bankiety. Obawiam się, że nie ma odwrotu od tej wyjaławiającej tendencji. Teatry próbują się bronić, produkując widowiska, w których wykorzystywane są nowe media, jednak w bałaganie nowoczesnych środków przekazu niezwykle łatwo się pogubić. Efektem tych eksperymentów są „widowiska multimedialne”, których twórcy często próbują złapać za ogon zbyt wiele srok i plączą się we własnych pomysłach (dobrym przykładem takiej artystycznej pomyłki była teatralna adaptacja prozy Doroty Masłowskiej w Teatrze Wybrzeże, do której miałem przyjemność robić muzykę).

Teatr, jak chyba każda ze sztuk, przeżywa aktualnie „fazę zombie” – próbuje się go wskrzeszać za pomocą rozmaitych efekciarskich tricków, zapominając o tym, co stanowi o istocie artystycznego przedsięwzięcia, a co przez ponowoczesną wrażliwość zostało zmarginalizowane. Mowa o symbolicznej relacji człowieka i świata, która została zastąpiona skrajną przejrzystością tejże relacji. W hiperrealnym świecie telewizyjnych przekazów nie ma miejsca na „autentyczny pozór” – tak jak to miało miejsce na przykład w tradycyjnych antycznych teatrach, w których umowność była niezwykle silnie sformalizowana (warto w tym miejscu wspomnieć Yukio Mishimę, jednego z ostatnich wielkich twórców teatralnych, który próbował przetransponować na współczesny grunt założenia średniowiecznego japońskiego teatru nō). Pogrążamy się w skrajnie doprecyzowanym obrazie świata, zapominając o jego „drugim”, niejasnym i zagadkowym obliczu, które – a wyrażał to zarówno teatr, jak i każda inna ze sztuk – było niegdyś dla człowieka lustrem.