Podobno statystyczny "konsument sztuki" ma w trakcie zwiedzania muzeum osiem sekund na obejrzenie pojedynczego obrazu, z czego pięć zabiera mu przeczytanie podpisu. Nie da się ukryć, że zwiedzanie muzeów stało się pewnego rodzaju rytuałem, wpisanym w trasy wakacyjnych podróży.

Sam ostatnio byłem takim „statystycznym konsumentem”, kiedy zwiedzałem lizbońskie przybytki sztuki. Polega to w dużej mierze na zachłannym „zaliczaniu” kolejnych punktów z przewodnika. Tak robi większość z nas. Muzea stały się miejscem wizyt turystów, wycieczek szkolnych i studentów kierunków artystycznych. Ale ta tendencja nie jest chyba niczym nowym. Dawno już muzea utraciły pozycję autentycznych „świątyń sztuki”, w których tętniłoby kulturalne życie (nawet tzw. muzea sztuki współczesnej, które przyciągają głównie wysnobowane elity). W takim razie po co nam muzea – czy tylko po to, żeby utrzymywać hipokryzję zainteresowania sztuką? Po co ten teatr zakłamania? Takie pytania zaczynają coraz mocniej frustrować zawodowych muzealników. Marjorie Halpin, kurator Muzeum Antropologii Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej, wyraziła to tymi słowami: „Od lat sześćdziesiątych muzea przechodzą kryzys tożsamości. Na wszystkich naszych spotkaniach i w literaturze zawodowej zadajemy sobie tylko jedno pytanie: Jakie są nasze zadania? Jaki mamy cel? Co robimy tutaj, jako zawodowi muzealnicy? To, co robimy, robimy właściwie tak samo, jak w dziewiętnastym wieku. Więc po co to robimy?”

Począwszy od dwudziestego wieku przemysł sztuki zaczął niebezpiecznie zbliżać się do przemysłu mediów. Obecnie coraz częściej w działaniach wystawienniczych zwraca się uwagę na przyciągnięcie masowego widza – liczy się frekwencja, medialny rozgłos. Takie działania zastępują środowiskowy namysł nad statusem sztuki. Coraz częściej wystawy organizowane są głównie ze względu na komercyjny sukces. Wszelkie dyskusje o sztuce zastępowane są rozmowami o pieniądzach, których muzea potrzebują jak powietrza – głównie po to, aby zbytnio nie uzależnić się od widzimisię prywatnych kolekcjonerów (o tym problemie pisała ostatnio Nawojka Cieślińska-Lobkowicz, analizując sytuację muzeów sztuki współczesnej na Zachodzie).

Nie ma co ukrywać – muzea i galerie stają się parkami rozrywki dla snobów i rozentuzjazmowanych ich obecnością mas. Próżno tam szukać duchowych uniesień (być może nigdy ich tam nie było?). Wszystkie te miejsca, sarkofagi sztuki, wypełnione są grobowym powietrzem. Gdzie w takim razie dzieje się „prawdziwa sztuka”? A może – wobec obłędnej proliferacji dzieł sztuki, jakiej doświadczył dwudziesty wiek – cały nasz współczesny świat stał się jednym wielkim muzeum odwiedzanym przez tabuny konsumentów pożądających sztuki jako fetysza? Jeśli rację miał Duchamp, który z każdego przedmiotu zdolny był uczynić obiekt ready-made, to być może granice muzeów i galerii zostały już dawno przesunięte i cały świat stał się jedną wielką muzealną wystawą? W takim przypadku futurystyczne hasło „spalić muzea” musiałoby współcześnie oznaczać nawoływanie do destrukcji totalnej. Interesująca wizja.

Innym problemem, ściśle związanym z inflacją pojęć kojarzonych z tym, co artystyczne, jest problem multimediów. Coraz częściej mówi się o nowym rodzaju muzeum: web museum, cyberspace museum, cybermusem, digital museum, museum online, hypermuseum, meta-museum, net musem, e-museum. Pojawienie się cyberprzestrzeni zaowocowało rozwinięciem się nowego rodzaju muzealnictwa. Jeśli kiedyś słowo „muzeum” kojarzyło nam się z czymś stabilnym, solidnym, odwołującym się do tradycji, to teraz pojęcie to (jak większość pojęć poddanych „postmodernistycznemu” przepracowaniu) zaczyna zmieniać zakres swoich znaczeń. Cybermuzeum to muzeum bez ścian, bez jakiegokolwiek zakotwiczenia w realnej przestrzeni, bez oryginałów i kopii (swoją drogą należy trzeźwo zauważyć, że nawet zwiedzając calkiem tradycyjne muzeum nie możemy być nigdy stuprocentowo pewni, że to co oglądamy to oryginał, a nie wykonana dla potrzeb bezpieczeństwa lub konserwacji kopia). To kolejne zjawisko, które może stać się gwoździem do trumny tradycyjnych instytucji sztuki. Wydaje się przy tym, że takie „cyfrowe muzea” (jak na przykład witryna www.rhizome.org, która w swej strukturze odwołuje się do deleuzjańskiej idei „kłącza”) są odwiedzane przez ludzi bardziej świadomych swych artystycznych pragnień. No cóż, snobizm potrzebuje potwierdzenia w oczach innych ludzi, a strony internetowe ogląda się zazwyczaj w pojedynkę.

Nie sposób nie zauważyć, że współczesny rynek sztuki (a co za tym idzie – wszelkie instutucje próbujące ów rynek metodologicznie porządkować) zaczyna dławić się samym sobą. Jeśli sztuką może być wszystko (o tym co nią jest, a co nie coraz częściej decyduje wartość rynkowa – a jak wiadomo rynek nie znosi przestojów, więc i dzieł sztuki musi pojawiać się coraz więcej), to coraz trudniej o prawdziwą refleksję nad statusem sztuki jako takiej. Być może ten samozwrotny moloch rynku sztuki, napędzany mocą pieniądza, wspierany pracą krytyków, jest tak naprawdę nikomu nie potrzebny. Być może sztuka już dawno zjadła własny ogon i teraz dławi się resztkami. W takiej sytuacji muzea jawią się jak gigantyczne stołówki, pełne nadgryzionego jedzenia, którego – z przesytu – nikt już nie ma siły zjeść. Artyści, oddani obłędnemu recyklingowi idei, wartości i form, powoli zaczynają zmieniać się w zombie. Dla nich jedynym pocieszeniem może być środowiskowy aplauz (połączony, rzecz jasna, z sukcesem finansowym), bo na zdrowy odzew publiczności chyba nie mają już co liczyć. Dla niej muzea i galerie to kolejny punkt na mapie turystycznych wojaży.