Kiedy rozpoczynamy podróż, nigdy nie możemy być pewni, że dotrzemy tam, dokąd początkowo zmierzaliśmy i tą drogą, którą obraliśmy. Brzmi to jak początek z amerykańskiego filmu o kolejnym American dream. I rzeczywiście, coś w tym jest. A oto jak realizowało się nasze (Miss) America-n dream.

Pewnego zimowego wieczoru na początku 2004 roku popijałam kawę w towarzystwie Gosi Hilt. Ona narzekała na brak ciekawych propozycji aktorskich, a ja na rutynę, w jaką popadłam, zajmując się prowadzeniem jednego z warszawskich teatrów offowych. Kiedy po paru godzinach babskich plotek żegnałyśmy się, jedno było pewne – robimy spektakl. Następnego dnia już czytałam tekst Marcina Strzeleckiego pt. „Miss America”. To było to! Błyskotliwy, sprawnie napisany, śmieszny, ale i zmuszający do refleksji. Dołączył do nas Marcin i teraz pozostało tylko znaleźć reżysera, scenografa, kostiumologa, aktorów, scenę, sponsorów... Chcieliśmy zacząć od założenia stowarzyszenia, bo to wydawało nam się niezbędne. (Wtedy powstała nazwa FachOFFcy). Na szczęście odradził mi to Darek Jachimowicz, który prowadził zajęcia w Podyplomowym Studium Menedżerów Kultury, do którego uczęszczałam. Zaproponował, abyśmy zamiast tracić czas na wypełnianie druków i pieniądze na opłaty przedstawili nasz projekt organizacji, która już istnieje, i która prowadzi działalność teatralną. Ale aby to zrobić, musieliśmy mieć trochę więcej niż tekst sztuki. Ustaliliśmy, że jest to projekt przyjacielski, niskobudżetowy, offowy pod każdym względem. Mieliśmy poza tym jedną bardzo ważną zasadę – współpracujemy tylko z tymi, którym podoba się ten projekt. Potrzebowaliśmy autentycznego entuzjazmu, a nie cichego liczenia na wysokie honoraria.

Nasz pomysł przedstawiliśmy Fundacji „Sztuka i Współczesność” wspierającej działania Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. Spodobał się. Rok 2004 był rokiem intensywnych poszukiwań i długich miesięcy, w których nic się nie działo. Nie pamiętam, ilu osobom zaproponowaliśmy reżyserowanie „Miss America”, ile nazwisk aktorów – znanych i nieznanych – pojawiło się w obsadzie, ile pań miało projektować kostiumy, na których scenach chcieliśmy prezentować spektakl. Gosia przeprowadziła się do Poznania, Marcin pracował nad kolejnym serialem, a ja kończyłam Studium Menedżerów Kultury. Dyskutowaliśmy o naszych pomysłach, wymyślaliśmy strategie marketingowe, zastanawialiśmy się, co możemy zaproponować sponsorom, kogo zaprosić do współpracy.
Gdy wszyscy wokół zaczęli cierpieć na jesienną depresję, my w końcu zaczęliśmy się cieszyć. Znaleźliśmy reżysera! Kiedy Zbyszek Olkiewicz opowiadał o swoim pomyśle na „Miss America”, na twarzy Marcin malował się błogi uśmiech, a ja czułam, że zaczynamy nowy etap. Wtedy zmieniliśmy strategię: gwiazda w roli głównej i znana scena. Rok 2005 zaczęliśmy od... Gabrieli Kownackiej. Spodobał się jej tekst i pomysł na inscenizację. Kiedy ze Zbyszkiem i Marcinem wychodziliśmy z Teatru Narodowego, w którym spotkaliśmy się z aktorką, cieszyliśmy się jak dzieci. To, co przed rokiem zaledwie planowaliśmy, zaczynało stawać się realne, a co więcej – przybierać formę, o której mogliśmy tylko marzyć. Dla każdego z nas zainteresowanie Gabrieli Kownackiej miało inny wymiar: Marcin cieszył się, że w jego pierwszej sztuce zagra znana aktorka, Zbyszek miał okazję pracować z profesjonalistką, Gosia nie mogła się doczekać prób, a ja... No cóż, dla mnie oznaczało to bardzo mocny punkt w ofertach dla sponsorów. Tak już jest, że ktoś musi wykonywać tę mniej artystyczną robotę.
Szczęście nam sprzyjało. Teatr Nowy-Praga zgodził się na prezentację „Miss America”! Nie było to łatwe i trochę trwało, ale na szczęście są zbiegi okoliczności i Staszek Trzciński.Mogłam już złożyć wniosek o dotację do Urzędu Miasta st. Warszawy. Z niecierpliwością czekaliśmy na rozstrzygnięcie konkursu. Przyznanie dotacji oznaczało początek pracy – takiej na poważnie.
Tymczasem każdy dzień zaczynałam od pytania samej siebie: „do kogo dziś wysłać ofertę?” Nie zliczę firm, do których wysłałam oferty. Nie pamiętam, ile rozmów telefonicznych przeprowadziłam. Dużo. Odpowiedzi zazwyczaj były dwie: „Mamy już zamknięty budżet” albo „My już wsparliśmy imprezę kulturalną” (np. koncert muzyki poważnej – każdy wie, że takie imprezy są najmniej ryzykowne, a logo sponsora ładnie wygląda w sąsiedztwie nazwiska Chopina czy Bacha). Nie wiedziałam, co w naszej ofercie jest nie tak, że mimo tylu prób nikt nie chce wesprzeć naszego projektu. W Studium w SGH ze sponsoringu miałam przecież piątkę, a znajomy szef agencji reklamowej przychylnie wypowiedział się o ofercie.

Kiedy ja zastanawiałam się, w czym tkwi błąd, Gosia buszowała po Internecie, poszukując czegokolwiek, co mogłoby nam pomóc. Wśród nadesłanych przez nią linków znalazłam ten do „Purpose”. Dzień, w którym napisałam rozpaczliwy mail do redakcji, był jednym z gorszych. Dostałam kilka maili z odmowami, a gdzie nie zadzwoniłam, tam słyszałam „nie”, jakby wszyscy umówili się, że dziś odmawiają FachOFFcom. Do tego jeszcze nie mogliśmy uwierzyć, że nie otrzymaliśmy dotacji z Urzędu Miasta. Nie mogliśmy zacząć pracy, ale nie mogliśmy też czekać z założonymi rękami. Redaktor Naczelna „Purpose” Maja Ruszkowska odpowiedziała natychmiast i obiecała, że postara się nam pomóc. Okazało się, że podobne problemy mają wszyscy, którzy zaczynają – nikt ich nie zna, projekt może się udać lub nie. Firmy, które wspierają kulturę, szczególnie projekty offowe, są ostrożne.

 

Krewni i znajomi Królika zaczynali myśleć o wakacjach, a my planowaliśmy „skoki” na kolejne firmy. Zabiegaliśmy o patronaty medialne, bartery. Gabriela Kownacka podsuwała nam kolejne pomysły i cierpliwie czekała, kiedy zaczniemy pracę. Nasza sytuacja była złożona i skomplikowana. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy działać na wielu płaszczyznach równocześnie: szukaliśmy sponsorów, organizowaliśmy castingi, obmyślaliśmy promocję. Temperatura sięgała prawie 30°Celsjusza, kiedy ze Zbyszkiem rozpoczynaliśmy casting. Znałam tylko aktorskie oblicze Zbyszka; nigdy nie widziałam go w roli reżysera dobierającego aktorów do projektu. Kiedy słyszałam, czego wymaga od potencjalnego Brata czy Młodzieńca, niezmiernie cieszyłam się, że siedzę po tej, a nie drugiej stronie stolika. Gdy upał nieco zelżał, a słońce chyliło się ku zachodowi, znałam już na pamięć fragmenty tekstu, a w notesie miałam zapisaną wstępną obsadę. Początek pracy uzależnialiśmy od otrzymania dotacji z Urzędu Miasta, który ogłosił kolejny konkurs. Tym razem musiało się udać!
Dobre wiadomości zawsze każą na siebie długo czekać. Przełom sierpnia i września był dla nas czasem wielkiej radości – przyznano nam dotację na przygotowanie premiery spektaklu „Miss America”! Natychmiast omówiłam kwestie organizacyjne z Teatrem Nowym-Praga, zarezerwowałam salę na próby, umówiłam aktorów. Ze Zbyszkiem i Marcinem wybraliśmy plakat i ulotkę, które zaprojektowała Ania Przychodzka. I... teraz mogłam pojechać na wakacje. Na pokład samolotu lecącego na Kretę wchodziłam z przekonaniem, że przez tydzień nie będę potrzebna aktorom i że wszystko jest na takim etapie, iż mogę chwilę odpocząć przed dalszą pracą związaną z promocją spektaklu i premierą, wyznaczoną na 28 października. Ustalony był grafik prób, aktorzy tworzyli postacie, uczyli się kwestii. Wydawało się, że teraz przed nami już prosta droga.

Kręte kreteńskie drogi, które przemierzałam, aby dotrzeć na plażę z różowym piaskiem lub do pałacu Minotaura, okazały się być jednak zapowiedzią tego, co miało się wydarzyć za kilka dni. Kiedy wychodziłam z targu w Chanii, z torbą wypełnioną aromatycznymi przyprawami, miodem tymiankowym i złocistą Metaxą, zadzwonił telefon. W jednej chwili moja opalona twarz mocno zbladła. Pani Kownacka przekazała mi hiobowe wieści – nie mogła zagrać w „Miss America” z różnych powodów. Skubiąc owoce morza i wpatrując się w portowy ruch, zastanawiałam się, jak o tym powiem FachOFFcom. Wszystkim było przykro. Wspieraliśmy się nawzajem. Wtedy to było bardzo ważne. Wtedy też poczułam, że naprawdę jesteśmy zespołem. Musieliśmy podjąć decyzję, co robimy dalej. Zbyt daleko już doszliśmy, aby zrezygnować. Byliśmy na kolejnym zakręcie. Po kilku dniach zapewnienie, że zagra Miss mieliśmy od Anny Chodakowskiej. Jednak dopiero w listopadzie mogliśmy zacząć próby. Zaczęliśmy odczuwać efekt domina, które zapoczątkowała rezygnacja Gabrieli Kownackiej: przesunięcie daty premiery, wycofanie się Teatru Nowego-Praga, zmiana strategii pozyskiwania funduszy, wyjaśnianie sytuacji Urzędowi Miasta, upadek ducha w zespole. Musieliśmy czekać. W tym czasie szukałam innej sceny, sponsorów... Mimo trudności i ciągłych zmian były z nami nadal: „Purpose”, Franco Feruzzi i „Polityka”.

Cień nadziei pojawił się, kiedy okazało się, że możemy grać w Le Madame. Wszyscy byliśmy już zmęczeni ciągłymi zmianami i niepewnością. „Miss America” była bardziej wirtualna niż realna. Doskonale funkcjonowała w sferze naszych marzeń, gorzej było ze światem rzeczywistym. Istniało bardzo duże zagrożenie, że sztuka Marcina nie wejdzie na afisz. Na domiar złego Anna Chodakowska nadal nie miała dostatecznie dużo czasu, aby przygotować z nami spektakl. Wtedy wróciliśmy do punktu wyjścia – offowy spektakl, bez gwiazdy, na klubowej scenie. Do tego dziewiętnaście dni na próby i poznanie się aktorów nawzajem, wyprodukowanie scenografii, skompletowanie kostiumów i znalezienie w sobie wiary, że jednak się uda. Mordercze tempo. Na dwa dni przed pokazem obejrzałam prawie cała próbę i... wiedziałam, że to jest to. Od samego początku tekst Marcina bardzo mi się podobał, ale to, co zobaczyłam, było niesamowite.

W poniedziałek, 19 grudnia 2005 roku wszyscy czuliśmy się jak przed egzaminem. Z Elą Kitą – naszą scenograf i kostiumolog – już rano stwierdziłyśmy, że odczuwamy „wewnętrzne drżenie”. Aktorzy mieli jeszcze większą tremę. Na przygotowanie spektaklu było naprawdę bardzo mało czasu, a tekstu do opanowania dużo. Przed dwudziestą do Le Madame zaczęli przychodzić pierwsi widzowie i klubowicze. Widownia była szczelnie zapełniona. Na końcu sali pojawiła się Stewardessa. Idąc w kierunku sceny, sprawdziła, czy pasażerowie siedzą na swoich miejscach. Za nią weszli Brat, Ojczym i Szwagier oraz Młodzieniec i Miss America. Kapitan powitał wszystkich na pokładzie i wystartowaliśmy... Lot dostarczył wielu emocji. Samolot trząsł się od śmiechu widzów. Nikt z nas nie spodziewał się takiego przyjęcia, choć wszyscy chcieliśmy, aby było właśnie takie.

Od prawie dwóch lat czekaliśmy na ten moment. Bez wielkiego nazwiska w obsadzie, bez profesjonalnej sceny, bez finansowego wsparcia prywatnych sponsorów stworzyliśmy „Miss Americę”. Gdyby nie nasz upór, konsekwencja w dążeniu do celu i odrobina szczęścia (czyli wsparcie naszych patronów medialnych i sponsora oraz Urzędu Miasta), Miss America nie wsiadłaby na pokład samolotu lecącego do Los Angeles. Nasza podróż trwa. Oby okazała się podróżą dookoła świata.

PS. FachOFFcy dziękują wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do zaistnienia spektaklu „Miss America” na scenie.