Co to znaczy mieć apetyt na czytanie? Czy w kulturze można działać komercyjnie? Co jest potrzebne, aby odnieść sukces? Na te pytania odpowiada Pan Michał Brzozowski - współwłaściciel "małej litery".

Czym jest „mała litera”?

„mała litera” jest częścią większej całości, którą się zajmuję. Między innymi od ponad 20 lat jestem księgarzem, członkiem Rady Polskiej Izby Książki, prowadzę też studio graficzne, które zajmuje się grafiką książkową — projektuję głownie dla dwóch wydawnictw warszawskich: Cyklad i Muzy. Od 2 lat zajmuję się działalnością wydawniczą w zakresie książek audio. Kierujemy się przekonaniem, że książka audio jest czymś zupełnie innym niż zwykła książka, a nie jej gorszą wersją. Do tego dochodzi moja działalność oparta o to miejsce, czyli „małą literę”. Jest również „duża” Litera, działająca już od 13 lat i będąca w Łodzi jedyną specjalistyczną księgarnią edukacyjną, która w tej chwili znajduje się na ul. Nawrot 7. Od października ubiegłego roku rozpoczęliśmy w niej intensywną działalność spotkaniową o odmiennym charakterze, niż w „małej literze”, w której jest prezentowana szeroko pojęta kultura (sztuki piękne, literatura, teatr, film). Spotkania w „dużej” księgarni mają charakter bardziej akademicki. Raz, dwa razy w miesiącu odbywają się spotkania historyczne, przygotowywane są spotkania z psychologią, reportażem, książkami dla dzieci. Najbardziej interesują mnie merytorycznie daleko idące projekty, które są maksymalnie interaktywne, które łączą różne środowiska. Staram się proponować rzeczy, które mogą zainteresować różnych ludzi. Uważam na przykład, że klasyczna forma spotkania autorskiego jest nieco jałowa, staramy się więc łączyć kilka koncepcji w jednym projekcie. W tej chwili konstruujemy fundację, która ma przejąć organizowanie dużej części „Apetytu na czytanie” — księgarskiej akcji promocyjnej realizowanej m.in. w obu księgarniach. Akcji tej patronuje Polska Izba Książki, a ja w niej tę akcję pilotuję. Od 3 lat pracuję nad tym, żeby „Apetyt na czytanie” zyskał  zasięg ogólnopolski, na co ciągle są szanse, na razie jednak realizowany jest w przede wszystkim w Łódzkiem. Do tej pory jego formalnym organizatorem jest „duża” Litera. Fundacja ma dawać dodatkowy impuls i energię, aby tę akcję rozwijać.

Jakie projekty Państwo realizują?

Do tej pory naszym najbardziej zaawansowanym projektem była produkcja monodramu według „Biesów” Dostojewskiego („Spowiedź Stawrogina”), którego premiera odbyła się w „małej literze”. Przygotowali go ludzie z Warszawy — młoda reżyserka Natalia Korczakowska oraz aktor Teatru Rozmaitości, Piotrek Głowacki, nominowany w zeszłym roku do nagrody Cybulskiego. Projekt ten pokazywany był później w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie, w Petersburgu, teraz będzie prezentowany w Olsztynie. W czerwcu w tym cyklu (roboczo nazywanym przez nas „spotkaniami z postaciami literackimi”) będziemy robić, także w reżyserii Natalii Korczakowskiej, kolejny spektakl. Tym razem na podstawie „Ulissesa” Joyce’a, z postacią Molly Blum rozpisaną na trzy aktorki, także z Teatru Rozmaitości. Myślimy o rodzaju małej sceny, stałego wątku teatralnego, który będzie się mógł tutaj zadomowić. Są to wszystko projekty wymyślone dla księgarni. Przy czym nie interesuje mnie zrobienie z „małej litery” miejsca głęboko undergrundowego, ale inteligentny „mainstream” — współpraca z twórczymi profesjonalistami, którzy mają duży potencjał, pomysły i mogą coś interesującego i nośnego zaprezentować. Inne projekty to np. raz w miesiącu realizowany projekt „Oswajanie sztuki” — spotkania problemowe z istotnymi postaciami polskiego rynku sztuki (tematy: nagość w sztuce, percepcja sztuki, net-art). Mamy dużo spotkań literackich, poetyckich, paneli dyskusyjnych, dużo projekcji — w tej chwili cieszący się największym zainteresowaniem cykl „Najgorsze filmy świata”. Robimy spotkania z twórcami filmu, dokumentalistami, animatorami.

Jakim zainteresowaniem cieszą się te projekty?

Zainteresowanie jest bardzo różne, co dla nas do końca nie jest jasne. Realizujemy dużo projektów — od początku tego roku ponad 40, a w zeszłym ok. 100 — w związku z czym media są trochę nami zmęczone. Mam świadomość, że tej energii, którą wkładamy w realizację projektów, brakuje na kontakty z mediami, ale pracujemy nad tym. Zainteresowanie jest bardzo różne, bo na spotkanie, które naszym zdaniem jest bardzo ciekawe, zaawansowane koncepcyjnie, przychodzą 3 osoby na krzyż, a z kolei spotkanie, o którym sądzimy, że zupełnie nie będzie się cieszyło zainteresowaniem, zapełnia całą księgarnię. Tutaj mieści się, powiedzmy, do 50 osób. Jesteśmy zadowoleni, kiedy przychodzi ok. 30 osób, to jest to, co nas satysfakcjonuje. Kiedy pojawią się stałe problemy ze zmieszczeniem wszystkich chętnych, będziemy się zastanawiać nad kartami klubowymi.

„mała litera” jest przedsięwzięciem komercyjnym?

Komercyjnym, ale ciągle deficytowym.

W jaki więc sposób można na nim zarobić?

Trzeba niestety cierpliwie czekać. I konsekwentnie pracować. Przedsięwzięcie z założenia nie jest deficytowe. Poprawia swoje osiągi.

Czy utrzymuje się samo?

Jeszcze nie. Te wszystkie imprezy, które organizujemy, są dofinansowywane z różnych źródeł, a głównym i podstawowym są środki z programów operacyjnych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (Program promocji czytelnictwa). Jesteśmy też dofinansowywani przez sponsorów prywatnych (np. Amcor Rentch), trochę przez Polską Izbę Książki, a także w znaczącym stopniu przez miasto. Dlatego też powstał pomysł fundacji, która ma łatwiej pozyskiwać środki na realizację projektów. Aktualnie jesteśmy w trakcie jej rejestracji. Wiążemy z nią duże plany, chcemy zaistnieć w Internecie oraz realizować większe projekty. Pracy jest bardzo dużo, dlatego też mamy nadzieję, że fundacja będzie dla niej efektywną formułą. Pewnym problemem jest kawiarnia, ponieważ np. w Warszawie tego typu miejsca utrzymują się dzięki kawiarni. U nas jest odwrotnie — to księgarnia zarabia pieniądze, a kawiarnia jest deficytowa. Myślę, że jest to związane po pierwsze z tym, że Łódź nie ma takich tradycji kawiarnianych, jak Warszawa, a po drugie w okolicy jest dość duża konkurencja. Cały czas pracujemy nad dochodowością, na razie jednak „mała litera” funkcjonuje dzięki temu, że pieniądze są zarabiane gdzie indziej.

Jak długo istnieje „mała litera”?

Księgarnia funkcjonuje od jesieni 2004 r.

A nie myślał Pan o przeniesieniu jej do Warszawy?

W Warszawie są tego typu inicjatywy, ale są nieco inaczej sformatowane. Najbardziej znany jest Czuły Barbarzyńca, ale są też inne, które próbują działać w podobny sposób, np. księgarnia Tarabuk. Czuły Barbarzyńca jest nieco inaczej niż my wymyślony. Po pierwsze jest to przedsięwzięcie wydawcy, czyli najpierw było wydawnictwo Świat Literacki, a później na jego bazie powstała księgarnia. Tomek Brzozowski (właściciel Czułego) jest przede wszystkim wydawcą. Po drugie był pierwszy w stolicy, ma dobre przełożenia medialne, co nie jest bez znaczenia. Żyje z kawiarni. A co najważniejsze, w odróżnieniu od nas, idzie w kierunku komercyjnym, czyli organizuje rzeczy, za które mu płacą. Wydawcy chętnie płacą za spotkania w Warszawie, natomiast niekoniecznie w Łodzi. Tym niemniej sama idea usług świadczonych wydawcy nie do końca mnie przekonuje. Takie miejsce ma moim zdaniem odpowiedni ciężar gatunkowy, jeżeli samo kreuje to, co się w nim dzieje. Czuły Barbardzyńca kieruje się zaś wymaganiami komercyjnymi. Ale jak wiadomo de gustibus — można i tak, i tak. Podobną księgarnią jest Bookarest w Poznaniu, z tym, że ma też inny kontekst funkcjonowania, ponieważ jest usytuowany w środku ekskluzywnej galerii handlowej, Starego Browaru, i w związku z tym ma trochę inne możliwości. Jeżeli chodzi o Łódź, to ja jestem Łodzianinem, lubię to miasto i generalnie interesuje mnie robienie takiego miejsca właśnie tutaj, a nie w Warszawie. Niezależnie od tego, czy ono jest opłacalne, czy nie. Po prostu bardzo nie lubię Warszawy jako miasta.

Jest duże zainteresowanie projektami kulturalnymi — bezpłatnymi. Kiedy jednak za wejście czy produkt kultury trzeba płacić, z zainteresowaniem jest już gorzej. Czy to znaczy, że kultura powinna być bezpłatna?

Ludzie generalnie wszystko chcieliby dostać za darmo. I jest to niezależne od miejsca czy kontekstu. Taka jest prawidłowość, w związku z tym nie jest to niczym dziwnym. Ja wyznaję zasadę, że jeżeli coś jest bardzo dobre, to będzie miało przełożenie komercyjne, z tymże trzeba konsekwentnie i cierpliwie na to pracować. Bardzo mnie irytują wszystkie opinie związane z jakimś fatum ciążącym na Łodzi. Uważam, że jest to niepoważne. Generalnie trzeba chcieć. Trzeba mieć pomysł, koncepcję, determinację. Uważam, że Łódź ma bardzo duży potencjał — zresztą wszyscy to mówią ostatnio, dużo rzeczy tu powstaje. Ja lubię to miasto. I tyle.

Czy uważa się Pan za osobę przedsiębiorczą?

Zależy, co pod tym określeniem rozumiemy. Na pewno nie jestem biznesmenem [uśmiech]. Realizuję bardzo dużo projektów i w swoim życiu staram się realizować zasadę, żeby robić to, co uważam za słuszne, pożyteczne, celowe. Żeby nie robić rzeczy, które robię dla pieniędzy, ale żeby to rzeczy, które uważam za właściwe przynosiły kasę. I wtedy staram się, żeby nie były to przedsięwzięcia non profit, żeby miały swój komercyjny wymiar. Na pewno nigdy nie byłem w stanie nagiąć się do rzeczy, które powodują u mnie jakiś dyskomfort. Jeżeli na przykład prowadzę studio graficzne, to ono zajmuje się wyłącznie grafiką książkową, płytową, ponieważ nie znoszę się zajmować np. grafiką korporacyjną. Ilekroć zabieram się za taki projekt nic dobrego z tego niestety nie wychodzi.

Jak finansowo funkcjonują inne Pana przedsięwzięcia?

Księgarnia Litera istnieje od 1993 r. i zawsze była księgarnią dochodową. Jest firmą mojej żony. „mała litera” jest natomiast spółką moją i mojej znajomej. Wydawnictwo książek audio „mała litera/studio” też jest spółką. To wszystko są odrębne firmy. Łączy jej idea funkcjonowania oraz właściciele. Co do księgarni Litera pojawia się pytanie, na ile będzie dochodowa w tym roku, ponieważ zmiana lokalizacji zawsze wiąże się z pewnymi problemami. W jej ramach prowadzimy ogólnopolską dystrybucję książek Cyklad. Innymi słowy w naszej działalności są obszary, które przynoszą dochód. To nie jest tak, że prowadzimy niedochodowe firmy, które nie wiadomo, jak się utrzymują.

A ile czasu daje Pan „małej literze” na rozruch?

W stosunku do naszych oczekiwań „mała litera” zbyt wolno nabiera wymiaru komercyjnego. Tak jest, i tyle. Musimy się albo dopasować, albo ją zamknąć. Uważam jednak, że jeżeli ktoś bierze się za kulturę, to powinien mieć pomysł i bardzo konsekwentnie go realizować. Jest kilka postaci w środowisku kulturalnym, które odnoszą sukces, ponieważ są bardzo zdeterminowane i wiedzą, czego chcą. Mają „motorek”. Taką reprezentatywną postacią jest Marek Żydowicz, który zrobił Camerimage z niczego. A w tej chwili jest jednym z głównych animatorów planu budowy nowego centrum Łodzi.

Jak więc przetrwać ten niedochodowy czas?

Robiąc wiele różnych rzeczy. Mam wspólników, którzy mają inne źródło dochodu. Są różne sposoby przetrwania. To jest kwestia uwarunkowana kontekstem, w jakim dany projekt jest realizowany. Ja bardzo długo nie mogłem otworzyć takiego miejsca, jak „mała litera”, ponieważ nie miałem partnera, który mógłby mnie wspomóc w okresie rozruchowym. Ponieważ partner się pojawił, mogło powstać takie miejsce. Są też osoby, które rozpoczynają pracę trochę na zasadzie partyzantki. Zupełnie nie radzą sobie w sferze formalno-biznesowej. Uważają, że jakoś to będzie. Niestety, z reguły jakoś to nie jest. Moim zdaniem każde przedsięwzięcie musi być robione przez ludzi, którzy mają pojęcie, za co się biorą, a nie takich, którzy uważają, że skoro działają w kulturze, w sferze wyższej, to nie dotyczą ich podatki i pracownicy. Niestety dotyczą. Nie jest sensowne traktowanie strony formalnej jako zła koniecznego, bo wtedy nic dobrego z tego nie wychodzi. Powinna być ona traktowane jako narzędzie do realizacji swoich projektów. Postawa biznesowa jest jednak dość rzadko spotykana. Moim zdaniem, jeżeli człowiek ma odpowiednie predyspozycje i umiejętnie ich używa, aby zrealizować swój pomysł, to wtedy odnosi sukces. Przede wszystkim nie ma konkurencji, bo w rezultacie jest bardzo mało takich „uporządkowanych” osób. Ja niestety nie mam predyspozycji biznesowych. Zacząłem prowadzić firmę z konieczności i staram się to robić dobrze, ponieważ jestem maksymalistą — jeżeli już się za coś biorę, to staram się to robić dobrze. Natomiast zdecydowanie na drugim planie stawiam efekty finansowe. Dla mnie najbardziej istotne są efekty merytoryczne. Na razie tak się dobrze składa, że z reguły z grubsza to wszystko się łączy. W 1985 r. zaczynałem jako pakowacz w Domu Książki z myślą, że spędzę życie w piwnicy magazynu. Bardzo jednak chciałem pracować w księgarni, to mnie fascynowało. Pracę w DK skończyłem jako zastępca kierownika księgarni i szef rady pracowniczej.

A jak wygląda Pana współpraca z Warszawą? I jak to jest w Łodzi?

Warszawa jest stolicą. W innych dużych miastach, w Poznaniu, w Krakowie, we Wrocławiu jest po paru sporych wydawców. W Łodzi, w zasadzie, nie ma dużego, sensownego wydawnictwa. Jeśli np. chodzi o grafikę, trudno nawiązać tu z kimś współpracę. Wydawnictwo Łódzkie padło, jest kilka małych i kilka specjalistycznych oficyn, ale ogólnie jest to niezbyt zachęcające. Ale zawsze jest coś za coś, tzn. nie można chcieć wszystkiego. Specyfika miasta warunkuje sposób, w jaki w nim funkcjonujemy. Innymi słowy, jeżeli Warszawa jest stolicą, to wiadomo, że musi być to centrum wszelkiego typu działań. Nie chciałbym, żeby stolica była w Łodzi, ponieważ całokształt funkcjonowania w Warszawie nie jest wydaje mi się najfajniejszy. Warszawa jest miejscem, w którym można dużo rzeczy załatwić, natomiast  nie jest dla mnie miejscem do życia na co dzień. Są tam miłe miejsca, ale to miasto jako całość działa na mnie dołująco. Chociaż zawsze zastanawia mnie, skąd w takim toksycznym miejscu tyle sensownych osób. Myślę, że w Łodzi w zakresie kultury dużo się zmienia i myślę, że dużo dobrych rzeczy nas jeszcze czeka.

Czyli nie zamierza Pan wyjeżdżać do innego miasta. A za granicę?

Za granicę? Broń Boże!

A jakby Pan chciał, żeby Łódź wyglądała?

Generalnie dla mnie Łódź ma charakter takiego zupełnie surrealnego disneylandu i gdyby odnowić całe miasto, to już nie trzeba by było nic specjalnego robić. Oczywiście, bardzo interesujące są te pomysły przebudowy centrum i choć z mojego punktu widzenia są dosyć kosmiczne, to na pewno warto im kibicować. I nawet włączyć się w ich realizację, jeżeli będzie okazja. Głównym problemem Łodzi jest to, że miasto jest zniszczone. Pojawiły się jednak środki z funduszy europejskich, np. na rewitalizację tego kwartału, w którym mamy Literę, pojawiają się nowe inwestycje, więc ja nie mam jakiś specjalnych życzeń. Już dzięki odrestaurowaniu tego, co jest Łódź będzie zdecydowanie unikatowym miastem, w którym warto żyć.