Mikołaj Łoziński zadebiutował w 2006 r. książką „Reisefieber”. Od razu została ona uznana za bardzo udany start. Wydawca porównał „Reisefieber” do „bergmanowskiego nastroju”. Nam pisarz opowiada o swoim pomyśle na powieść.

Ma Pan 27 lat, „Reisefieber” to Pana debiut — proszę powiedzieć, skąd pomysł na książkę, której głównym bohaterem jest dojrzały mężczyzna i jego nieżyjąca matka?

Po maturze wyjechałem do Francji, do mojej narzeczonej. Pierwsze wspólne mieszkanie wynajęliśmy od bardzo ciekawej kobiety. Tanio, beż żadnych kaucji i gwarancji. Prosiła tylko, żebyśmy dbali o jej kwiatki. Byłem trochę zagubiony, nowy kraj, nowy język, i myślę, że ona to chyba wyczuła. Często dzwoniła, czasami wpadała, rozmawialiśmy. Była bardzo otwarta, ciepła, dowcipna. Jedynym smutnym leitmotivem tych rozmów był jej syn. Kochała go najbardziej na świecie, sama go wychowywała. I mówiła nam, że teraz nie zna nawet numeru jego telefonu. Opowiadała, że był dla niej okrutny, krytyczny, czepiał się wszystkiego: że za wolno mówiła, chodziła, nawet,  źle zmywała naczynia. Po roku ta pani umarła. Tydzień później telefon — jej syn powiedział, że przyjdzie odebrać od nas klucze. I baliśmy się, że przyjdzie potwór. A przyszedł miły, wrażliwy mężczyzna. I to mnie uderzyło — czemu dwoje ludzi, którzy tak bardzo się kochali, nie było w stanie się porozumieć? Potem wyprowadziliśmy się, drugie mieszkanie, trzecie, czwarte, a ja cały czas myślałem o tym pierwszym.

Dlaczego i dla kogo napisał Pan tę książkę?

Zacząłem pisać „Reisefieber”, bo nie mogłem przestać myśleć o tej historii. Nie zastanawiałem się dla kogo piszę.

Studiował Pan socjologię w Paryżu. Proszę powiedzieć, jak wyglądało Pana życie we Francji, a jak wygląda teraz w Polsce?

We Francji studiowałem, miałem różne prace, często zmienialiśmy mieszkania. Po powrocie poczułem, że życie robi się bardziej poważne. Powoli się do tego przyzwyczajam.

Czy studia socjologiczne wpływają na Pana pracę literacką? Pomagają w niej?

Miałem zajęcia z ciekawym profesorem — Saul Karsz, Argentyńczyk żydowskiego pochodzenia, który przyjechał do Paryża w 68 roku i aktywnie działał w czasie tej rewolty. Zawsze prosił, żeby prace pisane dla niego były jak najkrótsze, żeby nie było w nich żadnego niepotrzebnego słowa. To mi się podobało i starałem się robić podobnie przy pisaniu książki.

A jak wyglądała Pana współpraca z wydawnictwem Znak i jak doszło do tego, że wydało ono Pana książkę?

Poszedłem na pocztę i wysłałem maszynopis do paru wydawnictw. Większość odrzuciła, trzy były zainteresowane. Znakowi spodobał się też mój pomysł na okładkę. Współpraca była bardzo dobra.

Czy młody pisarz musi zabiegać o zainteresowanie wydawnictw?

Nie wiem.

Jakie są Pana doświadczenia w tym zakresie?

Wydaje mi się, że trzeba pójść na pocztę, wysłać maszynopis i czekać.

A czy z pisania można się utrzymać? Jak jest w Pańskim przypadku — czy zarabia Pan również w inny sposób?

Czasem robię też tłumaczenia.

Czy uważa Pan, że w tym zawodzie trzeba być przedsiębiorczym?

Staram się skupić raczej na samym pisaniu.

Za książkę „Reisefieber” został Pan w tym roku nominowany do Literackiej Nagrody Nike — jakie ma to dla Pana znaczenie?

Nie wiem, ucieszyłem się, ale nie zastanawiałem się nad znaczeniem.

Jakie są Pańskie plany na przyszłość?

Chciałbym jeszcze coś napisać.