Numer poświęcony uczelniom powinien skłonić do głębszej refleksji nad stanem dzisiejszej edukacji na poziomie akademickim. Wydaje się, że jest to jedno z największych wyzwań stojących obecnie przed naszym społeczeństwem. Obecną jakość nauczania bez wątpienia trzeba poprawić. Nie uda się to jednak bez gruntownych zmian w myśleniu o wyższych uczelniach i nauczaniu akademickim. Najgorsze jest chyba to, że jedyna "słuszna" koncepcja została zapisana w konstytucji, co wiąże ręce uczelniom państwowym i, według wielu, zamyka drogę do równego dostępu do edukacji wyższej.

Wpisanie do konstytucji paragrafu o bezpłatnych studiach paradoksalnie powoduje, że dostęp do nich na państwowych uczelniach jest zdecydowanie trudniejszy dla osób z rodzin o mniejszych dochodach oraz pochodzących z małych miasteczek i wsi. Wprowadzenie wyrównujących szanse przepisów nic nie da, o czym przekonano się w wielu krajach. Na przykład w Stanach Zjednoczonych do dziś próbuje się zwiększać liczbę studiujących czarnoskórych mieszkańców przez dawanie im dodatkowych punktów za rasę. Jak się okazuje, niewiele to pomaga w wyrównywaniu szans białej i czarnej ludności Ameryki w dostępie do studiów.

Musimy skończyć z wiarą w to, że jeśli coś jest bezpłatne (pozornie), to wszyscy mają do tego równy dostęp. Tak by było, gdyby na państwowych uczelniach liczba potrzebnych miejsc była wystarczająca, a uczelnie mogłyby dzięki dużym zasobom finansowym zapewnić wysoki standard nauczania. Nie jest to możliwe w żadnym kraju świata, a tym bardziej w Polsce. Dlatego mamy państwowe, „darmowe” uczelnie, w których uczą się najczęściej dzieci z bogatych domów i dużych miast. Mają one zdecydowaną przewagę, dzięki temu, że przed studiami chodzą do lepszych szkół, a ich rodzice mają pieniądze na korepetycje dla nich.  Później przez pięć lat mogą korzystać ze społecznych składek. Natomiast biedniejsi i pochodzący z małych miejscowości „lądują” na prywatnych uczelniach bądź na studiach wieczorowych, na które muszą ciężko pracować.

Nie piszę tego, dlatego że jestem zwolennikiem socjalistycznego społeczeństwa, w którym panuje zasada równości. W taką utopię nie wierzę, uważam jedynie, że studia powinno się finansować tym, którym rzeczywiście jest to potrzebne i którzy na to zasługują. Model, który obecnie funkcjonuje na pewno nie spełnia tego postulatu. Chyba lepiej byłoby wprowadzić płatne studia dla wszystkich i stworzyć system stypendiów dla najbiedniejszych i najlepiej uczących się. Wydaje się jednak, że w Polsce przekonanie o „bezpłatności” zwycięży. Polacy wolą żyć złudzeniami, niż podjąć realne wyzwania.
Wcześniej czy później musi się to jednak zmienić. Jeśli bowiem chcemy, aby Uniwersytet Jagielloński, Warszawski czy Łódzki nadal posiadał swoją renomę i konkurował na światowym rynku uczelni wyższych, każdy z nich musi zarabiać pieniądze, które wystarczą nie tylko na podstawowe wydatki, ale na prowadzenie skomplikowanych badań.

Zwłaszcza, że musi dojść i już dochodzi do współzawodnictwa między uczelniami państwowymi a prywatnymi w Polsce. Uczelnie niepaństwowe, choć nadal nie mogą konkurować pod względem kadry i osiągnięć naukowych, często zapewniają świetne warunki studiowania, nowy sprzęt, znakomicie wyposażone sale wykładowe, hale i boiska sportowe. Przyciąga to coraz większą liczbę studentów. Dziś już nie wystarczy „Pan Profesor” i byle jakie wnętrze, w którym prowadzi się wykład. Nie bez znaczenia pozostaje także to, że uczelnie prywatne coraz bardziej świadomie i intensywnie zaczynają inwestować w swoją kadrę naukową.. Już w najbliższym czasie może to przynieść zaskakujące efekty, zwłaszcza, że zbliża się niż demograficzny. Uczelnie państwowe nie mogą czekać na to z założonymi rękami.

Warto parę słów poświęcić także kadrze naukowej i awansowi na wyższych uczelniach. W Polsce nadal mamy do czynienia z tytułomanią. Najważniejsze jest nie to, jaką wiedzą dysponuje naukowiec, co sobą reprezentuje, ale jaki ma tytuł. Prowadzi to do sytuacji, w której osoby, które zyskują tytuł naukowy profesora nie mają potrzeby dalej nad sobą pracować. Studenci często narzekają na wykładowców, co w żaden sposób nie przekłada się na ocenę ich pracy. Na szczęście powoli odchodzi to w przeszłość. Coraz częściej bowiem, nie tytuły i pozycja na uczelni, ale przede wszystkim umiejętności dydaktyczne i naukowe będą warunkami weryfikacji pracownika uczelni. Nie jest to proces błyskawiczny, ale nieunikniony. Być może zrozumienie tego doprowadziło do prób zlikwidowania stopnia naukowego doktora habilitowanego, który jest sztucznym szczeblem w karierze naukowej, a którego nie ma w większości innych krajów.

Bez wątpienia do sporych zmian musi dojść także w edukacji artystycznej w Polsce. Nie może bowiem być tak, że przyjęcie na studia zależy od subiektywnych sądów pracowników uczelni. Nie ma żadnych zobiektywizowanych kryteriów, które tym rządzą. Może to powodować nadużycia, które w takich sytuacjach stają się w naszym kraju normą. Poza tym polskie uczelnie muszą wytworzyć jakąś specyfikę, własne oblicze. Nie może obowiązywać nieokreślona wizja, której konsekwencją jest całkowicie subiektywny punkt widzenia nauczającego. Łatwiej wtedy podporządkować sobie studenta i ograniczać jego indywidualność. Wydaje się zresztą, że specyfiką wieku polskich uczelni artystycznych jest raczej niszczenie indywidualności twórczych niż ich rozwijanie.

Także i w tym zakresie potrzebna jest zdrowa konkurencja, a przede wszystkim szacunek do studenta i zrozumienie, że jest on podmiotem nauczania i klientem uczelni. Musi zmienić się widzenie studenta jako tego, który musi słuchać i podporządkować się nauczającemu. Trzeba dać mu możliwość wyrażania własnego zdania i jego obrony. Tylko wtedy nie będziemy musieli narzekać, że mamy źle wykształcone, nieinteresujące się niczym społeczeństwo. Tak naprawdę zależy to od nas samych. Jako nauczyciel akademicki wyrażam właśnie taką nadzieję.

Wyraź swoją opinię na FORUM