W czasach, kiedy sztuka rozpływa się w nadmiarze koncepcji, form i środków wyrazu, kiedy artyści oddają się wypisywaniu czeków bez pokrycia, zjawisko dizajnerstwa osiąga swój szczytowy moment. Nie jest to być może aż tak widoczne w naszej zapyziałej ojczyźnie, gdzie dizajn nadal traktowany jest jako fanaberia rozestetyzowanych snobów, jednak wystarczy podróż za naszą zachodnią granicę (szczególnie polecam Berlin), żeby przekonać się jak dalece można się poświęcić przemyślanemu komponowaniu przestrzeni publicznej.

Oczywiście nowoczesny dizajn to nie tylko architektura. Dizajn to wszystko: reklamy, pisma, ubrania, telewizja, internet... Żyjemy w świecie cyrkulacji znaczeń, symboli i dlatego dizajnerstwo, jako dziedzina odwołująca się do zagadnień związanych z komunikacją wizualną, odnosi takie triumfy. Jeśli sztuka pogubiła się w zmerkantylizowanej przestrzeni nowoczesnych miast, to dizajn wręcz przeciwnie – żyje nią i dzięki niej. Jeśli inflacja dwudziestowiecznych ideologii sprawiła, że artyści stracili teoretyczne zaplecze dla swych działań i nie są już w stanie wskazać racji swych poczynań, to dizajnerstwo, odporne na tego typu wątpliwości, czerpie z braku jasnych ideologicznych wytycznych przeświadczenie o własnym nieskrępowaniu. Dizajn jest wolny, bo nie potrzebuje uzasadniać swego statusu poprzez odwoływanie się do jakichkolwiek górnolotnych haseł. Dizajn jest wolny, bo oprócz zagadnień związanych z tzw. „fizjologią widzenia”, percepcją, zasadami kompozycji, psychologią (głównie w jej społecznej odmianie), nie musi oglądać się na nic. Tu nie chodzi o odkrywanie jakichkolwiek „metafizycznych” prawd, tylko o wymianę bodźców, komunikację niemalże podprogową, o efekt zauroczenia, uwiedzenia znakiem. Mamy do czynienia z czymś niezwykle inteligentnym i przemyślanym. Ponowoczesny świat, zakotwiczony w ideologicznej pustce, konstytuuje się poprzez uniwersum migotliwych symboli, których jedyna aktywność polegać ma na wzajemnym odsyłaniu do siebie, cyrkulacji, obłędnym przyspieszeniu. Dlaczego piszę o „pustce”? Popatrzmy na wielkomiejskie graffiti – te znaki, niezwykle sugestywne i wyrafinowane plastycznie, tak naprawdę nie mówią nic. Znaczą same siebie. Znaczą to, że znaczą. To trochę tak, jak tęczowa plama oleju rozlana na powierzchni martwego jeziora, na dnie którego nie ma nic (być może nie ma tam nawet dna?!).

Nic nie umknie „zdizajnowaniu” – nawet muzyka, ta ponoć najbardziej wolna i żywotna ze sztuk, uległa pokusie stylu. Nie ma już dźwięków, melodii, rytmów, są style, które ulegają coraz silniejszemu skonkretyzowaniu, doprecyzowaniu poprzez całą gamę subtelnych „stylistycznych” dystynkcji. Style dzielą się i dookreślają. Wszyscy – chcąc tego czy nie – jesteśmy zdizajnowani, ponieważ myślimy takimi kategoriami, kategoriami stylu. Coraz więcej artystów ma świadomość tego uwikłania, dlatego muzycy próbują bawić się stylami, przesadnie akcentując swoje „zdizajnowanie”.


ilustracja: Tomasz Kaczkowski

Poststrukturalistyczne uniwersum znaków rozrasta się w nieskończoność. Inna sprawa, że cała ta dizajnerska aktywność jest silnie sprzężona z merketingiem. Nie sposób nie odnieść się do tego zagadnienia, bo wyraża one niezwykle istotne stosunki władzy. Jeśli nawet dizajn jest wolny i nieskrępowany w swych poszukiwaniach, to służy przecież jakimś celom. Nie zawsze jest to czysta informacja umożliwiająca nam orientację w świecie (zarówno tym realnym, jak i w hiperealnej przestrzeni nowoczesnych środków przekazu), z reguły dizajn służy reklamie. Tu „kwestia stylu” oznacza najczęściej narzucanie odbiorcy zestawu myśli i zachowań, które uzależnią go od reklamowanego produktu. Oglądałem ostatnio zdjęcia Matta Sibera – jego projekt (o nazwie „Projekt bez tytułu”) polegał na robieniu zdjęć ulic, wystaw sklepowych, a następnie wymazywaniu z tych fotografii wszelkich reklamowych haseł, nazw marek, logotypów (te artysta przenosił na pustą przestrzeń kartki dołączonej do każdego zdjęcia). Wrażenie jest dość ponure. Fotografowane ulice są spokojne, jednak niesłychanie „puste”. Z kolei reklamowe hasła i znaki wyjęte z oryginalnego kontekstu, przeniesione na pustą kartkę papieru, rażą swoją absurdalnością. Czyżby nasza percepcja była na tyle silnie ukierunkowana na odbiór marketingowych drogowskazów, że nie potrafimy się już bez nich obejść? Czy ponowoczesny człowiek czuje się „u siebie” jedynie tam, gdzie może odnaleźć jakąś znajomą reklamę, szyld McDonalda, H&M-u, Zary? Czy tylko w ten sposób jesteśmy w stanie zbudować naszą tożsamość, zarówno idywidulaną, jak i zbiorową? Jeśli tak, to specjaliści od merkatingu oraz pozostający na ich usługach dizajnerzy nadal będą mieli pełne ręce roboty.

W ocenie zjawiska dizajnerstwa nie sposób uniknąć ambiwalencji. Z jednej strony fascynująca jest ta wiara w przyszłość oraz autentyczny rozwój dziedzin związanych z projektowaniem (być może rozwój nowych technologii zaowocuje zmianami w ustrukturowaniu ludzkiej percepcji), z drugiej jednak strony nie sposób nie zastanowić się nad pewną bezrefleksyjnością, która mu towarzyszy. Nie chodzi tu o bezmyślność poczynań dizajnerów – wręcz przeciwnie, ich działania są niezwykle silnie ugruntowane poprzez odwoływanie się do szeregu szczegółowych naukowych dyscyplin. Chodzi tu o innego rodzaju refleksję – bliższą temu, co w swym projekcie spróbował zaproponować Matt Siber. Chodzi tu o pytania o cel, o ubezwłasnowolnienie, o tożsamość odbiorcy. I o to, czy ten zdizajnowany świat jest jedynym możliwym ze światów. Na pewno jest to świat, w którym czujemy się bezpieczniej (w gruncie rzeczy, dzięki temu, że te same reklamowe znaki możemy spotkać w każdym miejscu na kuli ziemskiej, wszędzie możemy czuć się w miarę pewnie i swobodnie). Ja jednak nie ufam żadnym technikom, które mają mnie oswoić ze światem. Wolę czuć się niepewnie, gdyż tylko taki stan może zmusić do stawiania autentycznych pytań, podejmowania nowych poszukiwań, błądzenia, porażek i fascynacji.