Wraz z początkiem dyskusji o ekonomicznym znaczeniu sektora kultury[1], o zarządzaniu w kulturze, czyli w dużym uproszczeniu o tym, jak przenieść biznesowe modele zarządzania i prowadzenia organizacji do instytucji kultury, pojawił się nowy zawód – menedżer kultury.

Kiedyś mieliśmy do czynienia z kuratorami (absolwentami historii sztuki), kulturoznawcami (absolwentami kulturoznawstwa) i w końcu z animatorami kultury (absolwentami pedagogiki). W instytucjach kulturalnych na stanowiskach merytorycznych zatrudniani byli także absolwenci uczelni artystycznych i wszelkich kierunków na innych uczelniach. Byli oczywiście księgowi (a raczej księgowe), szefowie działów technicznych, technicy, kierowcy, dostawcy i kto tam jeszcze – w zależności od formy i wielkości instytucji. Nie mówiło się o zarządzaniu organizacją czy instytucją kultury, tylko o jej prowadzeniu. Robiło się wystawy, koncerty, spektakle, a nie projekty.  

W wielu publicznych instytucjach nadal tak jest. Dinozaury sektora kultury bronią się jak tylko mogą, żeby pozostawić ich budżet, sposób organizacji i prowadzenia działalności w świętym spokoju. Jednak nowi, wyedukowani w dziedzinie zarządzania kulturą urzędnicy ministerialni, marszałkowscy i miejscy forsują wprowadzenie „zarządzania projektowego”, nowego systemu raportowania, i obsadzają stanowiska managerami kultury z dyplomem, zmuszając tym samym do reformy te instytucje.  

Dyplomowany menedżer kultury poszukuje pracy

Kim jest ów menedżer kultury? Żart środowiskowy głosi, iż menedżerami kultury zostają ci, którym zabrakło talentu, odwagi albo determinacji do zostania artystą. Według bardziej pochlebnych opinii, są to miłośnicy sztuki i wszystkiego, co ta reprezentuje, chcący być blisko procesu twórczego. Wielu znanych mi praktyków twierdzi, iż menedżerem kultury „jest się albo się nie jest”, że potrzebne jest to trudno definiowalne „coś” oraz praktyka. W uproszczeniu można więc uznać, że menedżerem kultury staje się poprzez bycie menedżerem kultury, czyli przez doświadczenie w tej pracy.

Wydaje się, że liczne uczelnie wyższe, proponujące dyplom z zarządzania w kulturze, nie zgodzą się z tym stanowiskiem. Wystarczy spojrzeć na pakiet proponowanych zajęć, które można określić mianem „ogólnorozwojówki umysłowej”. Jest w tam miejsce na historię sztuki (nawet z podziałem na dziedziny), politykę kulturalną (chociaż jest to zagadnienie trudne do zdefiniowania), politykę kulturalną Unii Europejskiej (chociaż formalnie nie istnieje), na spotkania z artystami oraz z tymi, którzy już zdobyli etykietkę „menedżer kultury”. Program zawiera oczywiście omawiane „zarządzanie projektowe”, a w ramach tego obowiązkowo „cykl życia projektu”. Jednak wszystko to jest mocno oderwane od realiów. Cóż, że przyszli menedżerowie mają możliwość odbycia stażu w organizacji kulturalnej, skoro staż ten zazwyczaj jest zbyt krótki, a wykonują w tym czasie głównie zadania pomocniczo-porządkowe.  

Wiedza akademicka to za mało, żeby odnaleźć się i przetrwać w ekstremalnych warunkach, panujących w sektorze kultury. Zawód szumnie nazwany „menedżer kultury” w praktyce sprowadza się do formuły wszystko w jednym, zwłaszcza kiedy pracuje się w organizacjach pozarządowych[2]. Menedżer kultury, występujący także jako „szef projektu” (w związku z wszechobecnym zarządzaniem projektowym) jest po trosze producentem, księgowym, PR-owcem, fundraiserem oraz pracownikiem technicznym.

Nikt nie uczy przyszłych menedżerów kultury, że powinni czasem chować swoje gusta i ambicje do kieszeni – wszystkie, a przede wszystkim te artystyczne, bo nie wszyscy (niezależnie od ukończonych kursów z zakresu historii sztuki i pochodnych) mają wystarczająco dużo wiedzy, talentu i wyobraźni, żeby do szerokiego pakietu swoich obowiązków dodać jeszcze obowiązki kuratora. Nikt nie przygotowuje też menedżerów kultury do roli mediatora – przede wszystkim pomiędzy artystą a „resztą świata”. Artystą, czyli wrażliwcem, artystą wizjonerem, artystą kontestatorem, artystą z ambicjami kuratora, artystą z wyobraźnią nieznającą ograniczeń technicznych i finansowych. Resztą świata, czyli ekipą techniczną, grafikami zajmującymi się promocją, urzędnikami, sponsorami i publicznością.

Menedżer kultury powinien być przygotowany do nienormowanego czasu pracy (nawet 24 godziny na dobę) i niemilknącego telefonu. Do zakasania rękawów i pracy fizycznej, bo czasem jest za mało rąk do pracy, a czasem po prostu za mało czasu, więc trzeba oprawić, powiesić prace, doświetlić, położyć podłogę do tańca czy posprzątać przed „wielkim otwarciem drzwi”. I kiedy skończy się wernisażowe wino, kiedy zapalą się światła po koncercie, a ekipa techniczna zacznie zwijać kable, dla niego to jeszcze nie koniec pracy...

Dlaczego tak niewielu absolwentów znajduje zatrudnienie w zawodzie? Przede wszystkim dlatego, że w instytucjach kultury nie ma wielu miejsc pracy, a organizacje pozarządowe nie zatrudniają (pracują od projektu do projektu, czyli od grantu do grantu). Jak się już kogoś szuka, to zwykle kogoś gotowego do poświęceń, operatywnego, z dużą wyobraźnią – sam dyplom nie wystarcza. Nie jesteśmy jeszcze tam, gdzie Brytyjczycy, więc wyobrażenie studenta o przyszłej pracy rozmija się znacznie z realiami.


Zdjęcie: Marta Zając


Rok z życia menedżera kultury, czyli cykl życia projektu w praktyce

Nie stosując tu terminologii akademickiej, zaczerpniętej wprost z sektora biznesu i przetłumaczonej na potrzeby kultury, przyjrzyjmy się tzw. cyklowi życia projektu.

1. Etap wymyślania.

Cudowny czas pojawienia się pomysłu na nowy projekt. Budzimy się z nim, albo ktoś do nas z nim przychodzi. Etap wymyślania to czas spotkań z różnymi ludźmi, burzy mózgów, szlifowania pomysłu i rozciągania go do granic możliwości.  

2. Budżetowanie i poszukiwanie środków.

To czas pisania wniosków grantowych. To pierwsza konfrontacja z rzeczywistością: maksymalne kwalifikowane dofinansowanie, przekraczające budżet projektu, priorytety grantodawcy nie do końca odpowiadające założeniom projektu. To okres cięcia, dopasowywania, zastanawiania się, jak bardzo można nagiąć opis projektu do regulaminu konkursu, czy też jak bardzo go przekłamać, żeby zachować cokolwiek z oryginału.

3. Ściganie się z czasem, czyli deadlinem.

Trudno to wyjaśnić, ale niezależnie od tego, jak długo trwa praca nad projektem/formularzem grantowym, to i tak wysyła/składa się go „za pięć dwunasta” (czasem dosłownie, bo zwykle obowiązuje data stempla pocztowego, więc tuż przed północą można spotkać sporo znajomych na poczcie głównej, którzy teraz są towarzyszami niedoli, a po ogłoszeniu wyników...).           

4. Dłuuuugi czas oczekiwania na rezultaty.

Wypełnia go realizacja i rozliczanie projektów wcześniej dofinansowanych oraz kolejnych formularzy grantowych, ewentualnie sporządzanie ofert dla sponsorów.

Tu przewagę mają organizacje i instytucje z wyrobioną marką, przede wszystkim te największe, publiczne. Niezależnie jednak od tego, czy duża, czy mała, czy publiczna, czy prywatna, na styku kultura i biznes zwykle pojawia się problem natury... komunikacyjnej. Niby i tu menedżer (kultury), i tu menedżer (biznesowy), a jednak język, którym się posługują jest zgoła odmienny.

Potencjalnego sponsora interesują grupy docelowe, czy pokrywają się z celami strategii CSR-owej firmy, ekspozycja logotypu, umowy z mediami. Menedżer kultury opowiada o ogólnej genialności projektu, z którym przychodzi, wymieniając przy tym niezliczoną liczbę nazwisk artystów, instytucji i projektów już zrealizowanych. Po drugiej stronie wywołuje zwykle konsternację i niezbyt komfortowe poczucie kompletnej ignorancji. Nie wspominając już o dress code – garnitur i krawat vs. bojówki i trampki.

5. Ogłoszenie wyników konkursu i dylematy menedżera.

Możliwych jest tu co najmniej kilka scenariuszy:
a) wniosek odpadł z przyczyn formalnych (pieczątka nie w tym miejscu, brak aktualnego KRS i tym podobne),
b) projekt przeszedł formalnie, ale nie otrzymał dofinansowania,
c) projekt otrzymał dofinansowanie, ale w niższej niż wnioskowana kwocie,
d) projekt otrzymał pełne wnioskowane dofinansowanie.

Ostatniej sytuacji nie będę omawiać z przyczyn oczywistych: pełne dofinansowanie to pełnia szczęścia. Co się jednak dzieje, kiedy projekt nie otrzymuje dofinansowania, albo też otrzymuje dofinansowanie niższe od wnioskowanego?

W przypadku nieotrzymania dofinansowania sytuacja jest dość klarowna – albo trzeba zrezygnować z realizacji projektu, albo starać się o środki z innych źródeł, czyli przejść całą procedurę raz jeszcze.

A jeśli projekt otrzyma dofinansowanie, ale niższe od wnioskowanego? Zrezygnować z grantu? Jeżeli dochodzimy do wniosku, że po obcięciu kosztów realizacja projektu nie jest możliwa w założonym wcześniej kształcie, odpowiedź managera projektu zawsze w takiej sytuacji powinna brzmieć: TAK. Jednak zdarza się to niezwykle rzadko. Tak samo rzadko, niestety, jak dofinansowanie projektu w pełnej kwocie. W związku z tym z jednej strony mamy do czynienia z zawyżaniem kosztów przez organizacje („bo i tak obetną”), z drugiej zaś strony z obcinaniem dofinansowania przez grantodawców („bo i tak naciągnęli budżet”). Błędne koło.

Skoro projekt realizowany jest tak czy inaczej, to gdzie następuje cięcie kosztów? Oddany sprawie menedżer często rozpoczyna od redukcji własnego wynagrodzenia. Zaraz potem obetnie koszty promocji i dotnie wszystkie pozostałe. Dzięki temu mamy do czynienia z wydarzeniami artystycznymi nie do końca dobrze wyprodukowanymi, prezentowanymi w pustawych salach...

Można oczywiście w tym miejscu dopisać jeszcze jeden scenariusz:
e) projekt otrzymuje środki z jednego źródła, a z innego nie.

Pojawia się wtedy dylemat podobny do sytuacji niepełnego dofinansowania: realizować czy nie, a jeśli tak, to gdzie i jak ciąć.

6. Realizacja projektu, czyli jak się rozdwoić, a może i potroić.

Najpierw należy sobie przypomnieć, na czym projekt miał polegać i na co można wydatkować środki, a na co nie można. Od złożenia wniosku o dofinansowanie do realizacji minęło tyle czasu, tyle poprawek, umów, innych projektów i rozliczeń, że pewne kwestie lekko się rozmyły.

Potem spotkania produkcyjne, podpisywanie nowych umów, negocjacje z grantodawcą, negocjacje z szefem artystycznym projektu, negocjacje z artystami, negocjacje z księgowością, negocjacje z techniką, i znowu z artystami, a potem znowu z techniką, i znowu z księgowością. Techniki jest za mało (cięcie kosztów), więc trzeba zakasać rękawy. Przygotować i rozesłać informację prasową (cięcie kosztów). Tak mijają dnie i noce, noce i dnie. W końcu czas na sprzątanie, przebranie się, otwarcie drzwi i...

Jeżeli się udało, jeżeli pojawiają się ludzie, kiedy patrzy się na nich ukradkiem z backstage, na emocje na ich twarzach, to można pomyśleć, że tkwi w tym wszystkim głębszy sens. Artyści zadowoleni, artystyczny zadowolony, szef placówki też. Krzątają się i udzielają wywiadów, opowiadają. Sukces trwa jednak krótko. Kiedy zgasną światła i wszyscy sobie pójdą, na placu boju zostanie tylko menedżer kultury. Zapali lampkę na biurku i, zabierając się do kolejnej porcji tabelek i wskaźników (ktoś to przecież musi rozliczyć!), pomyśli sobie o tych wszystkich ludziach i będzie wiedział, że było warto. Jutro, co prawda, trzeba zapłacić rachunki, ale co tam. To jutro. Z kolejnego grantu na pewno się uda...

7. Rozliczenie projektu, czyli sprawa 20 groszy.

Pół roku później. Artyści na trasie po USA albo tworzą pawilon w Wenecji, a menedżer odpowiada na kolejne pytanie z działu księgowości grantodawcy. Sprawa wydaje się bardzo poważna, ponieważ 20 groszy wydane na taśmę klejącą przekroczyło wysokość przyznanego dofinansowania. Trzeba zwrócić, ale najpierw trzeba napisać wyjaśnienie. Podpisać aneks do umowy. Zrobić przelew (za 60 groszy). Jak się nie zrobi, to w kolejnym konkursie (termin upływa pojutrze) można nie dostać grantu. A rachunki czekają...

Czy można się tego nauczyć, choćby i na najlepszej uczelni, w ramach pakietu „zarządzanie w kulturze”? Czy można w polskich warunkach, zwłaszcza w przypadku organizacji pozarządowych, mówić o menedżerach kultury? Ja zdecydowanie preferuję termin „robotnik kultury”, ale takiego kierunku studiów w ofercie wyższych uczelni nie ma...  

Przypisy:
[1] Tak, teraz mamy do czynienia z „sektorem” i brakiem wyodrębnienia „kultury” i „sztuki”. Nawet ministerstwo jest już tylko „kultury” bez „sztuki”, za to z „dziedzictwem”.
[2] W zacnych, renomowanych instytucjach, czy mniej zacnych domach kultury bywa inaczej.

Tekst: Agata Etmanowicz