Nowojorski zespół Lansing-Dreiden tak kiedyś opisał swoją działalność: „Jesteśmy grupą, która nie widzi żadnej różnicy pomiędzy sztuką a komercją — i czymkolwiek innym”. No właśnie, skoro tematem przewodnim tego wydania „Purpose” jest „Inwestowanie w sztukę”, to należałoby się najpierw zastanowić, czy istnieje sztuka jako taka — odrębny byt, który mógłby być zasilany pieniędzmi hojnych sponsorów i mecenasów.

Wydaje się, że nigdy nie można było mówić o sztuce w oderwaniu od innych przejawów ludzkiej aktywności, szczególnie w oderwaniu od rzeczywistości rynkowej. Oczywiście, zawsze istnieli artystyczni puryści, którzy tworzyli swe dzieła „z natchnienia ducha i dla ducha”, jednak i oni musieli jakoś wpisywać się w zastany kontekst (społeczny, rynkowy, polityczny, światopoglądowy). Nie istnieją byty odrębne i tożsame — wszystko rodzi się ze spotkania Innego z Innym.

W ponowoczesnej rzeczywistości wolnego rynku najważniejsze są prawa wolnego rynku właśnie. To truizm, jednak jego znaczenia nie da się przecenić. Współczesna sztuka — na skalę, jak się wydaje, niespotykaną nigdy wcześniej — roztopiła się w świecie towarów i usług. Artyści stali się przedsiębiorcami, galerie sztuki stały się kombinatami przemysłowymi, a sztuka stała się towarem. Wszystko jest sztuką, wszystko odwołuje się do zmysłu estetycznego odbiorcy, jednak nie po to, by go romantycznie uwznioślić lub zmusić do głębszej refleksji, lecz po to, by go zwabić, uwieść, zmusić do wydawania pieniędzy. Czy jest w tym coś złego? Czy takie podejście do sztuki należy zwalczać?
Nie ma co pielęgnować w sobie pięknoducha i narzekać na obecny stan rzeczy. Owszem, narzekać można, jednak na niewiele się to zda. Więź rynku i sztuki jest czymś koniecznym — obie strony czerpią z niej siłę. Dzięki skomercjalizowaniu swojej twórczości artyści zyskują publiczność i pieniądze, a szefowie wielkich firm zyskują na atrakcyjności swych towarów — sztuka pomaga im uwieść klienta.


ilustracja: Tomasz Kaczkowski

Problem zaczyna się wtedy, gdy taki artystyczno-medialny stop staje się jedynym sposobem funkcjonowania sztuki. Jeśli przyjmiemy, że sztuka to coś więcej niż estetyczne opakowanie rynkowych dóbr, to musimy zacząć szukać czegoś więcej — czegoś, co pozwoli artystom na swobodny dobór tematów, form. Czegoś, co będzie mogło wyzwolić właściwą sztuce kontrę, bunt wobec mechanizmów regulujących współczesny świat.

Kto zapłaci za taką „sztukę kontry”? Który z rynkowych potentatów pozwoli sobie na wyhodowanie pod własnymi skrzydłami „piątej kolumny”, która będzie szydzić z ponowoczesnego urynkowienia świata? Nie da się nie zauważyć, że współcześnie nawet postawa buntownicza została wpisana w zestaw marketingowych emblematów. Niektóre firmy, szczególnie te ukierunkowane na nastoletniego odbiorcę, chętnie wykorzystują prace artystów „zbuntowanych” tylko po to, by się jakoś uwiarygodnić. Nie istnieją już tematy tabu. Całe spektrum idei zostało skażone swoim medialnym, komercyjnym sobowtórem. Tak zwana sztuka wysoka nie ma skąd czerpać racji bytu. Transgresja stała się niemożliwa, lub może inaczej — stała się czymś nagminnym, w związku z czym uległa zbanalizowaniu, straciła swoją moc.

Co w takiej sytuacji począć? Tworzyć enklawy dla „prawdziwych artystów”? Płacić im pieniędzmi z budżetu lub rozmaitych litościwych fundacji? A może spróbujemy otworzyć jakieś wysublimowane parki rozrywki, gdzie każdy będzie mógł pójść i pooglądać Prawdziwego Artystę w Szale Twórczym? Tak, na tym by się nawet dało zarobić!

Jestem jednak jakoś dziwnie spokojny o los artystów. Poradzą sobie w każdej sytuacji. Jedni będą na tyle przebiegli, że będą potrafili wylansować snobizm na swoje dzieła, inni będą lawirować między wymaganiami rynku a własną stricte artystyczną działalnością. Być może ta konieczność rynkowego uwikłania zmusi w końcu artystów do bycia prawdziwymi „partyzantami codzienności”? Trudności bywają inspirujące.