Leszek Bartkiewicz, rocznik 1976, absolwent łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, Wydziału Grafiki i Malarstwa. W jego twórczość zainwestowała The Pollock-Krasner Foundation, Inc., fundując mu prestiżowe stypendium. Artysta zajmuje się malarstwem, rysunkiem, od niedawna również instalacją oraz obiektami na pograniczu rzeźby i malarstwa.

Jesteś młodym artystą, ale masz już dosyć znaczące dokonania na swoim koncie. Czy możesz opowiedzieć o Nowym Jorku?

Magiczne miasto, pełne energii. Co charakterystyczne, bardzo otwarte na ludzi. Z drugiej strony brutalne, jak żadne inne. Cały świat ma kompleks Nowego Jorku. Jeśli wystawia się w Paryżu, a jest się artystą z NYC, ma się automatycznie 30% większą publiczność. Gorycz porażki niszczy bezpowrotnie. Trzeba mieć naprawdę coś do powiedzenia. Zupełnie inaczej niż „u Nas”, w Polsce. Łodzi nie ubliżam, bo nie wypada. Mentalnie — katastrofa.

Czy taki wyjazd, wystawa zagraniczna ułatwia karierę młodemu artyście?

Na pewno nie szkodzi. To tak, jak z graniem w tenisa. Trzeba być ogranym, dużo biegać na różnych boiskach. Murawa niby taka sama, ale… Kariera to zupełnie inna sprawa. Pod hasłem kariera różni ludzie rozumieją różne rzeczy. Sprawa absolutnie indywidualna.

Jesteś teraz bardzo zajętym człowiekiem. Kiedy tworzysz w swojej pracowni, jesteś artystą, a kiedy kończysz pracę, stajesz się menedżerem. Czy łatwo jest pogodzić te dwie profesje?

U mnie to naturalne. Może ułatwiam pracę innym? Lubią ze mną pracować, ponoć ze względu na perfekcyjność, czy jak to powiedział Pan Ambasador Brazylii z Sao Paulo na środowym wernisażu: ze względu na nowojorski profesjonalizm i siłę przekazu. Tutaj naprawdę trzeba mieć coś ważnego do powiedzenia. Nikogo tak naprawdę nie interesują jakieś szaliki czy inne części garderoby ograne dziesięć lat temu, np. przez Ryszarda Waśkę czy później Grzesia Klamana. W tego typu współczesną tandetę już żaden poważny kolekcjoner nie zainwestuje ani grosza. Chyba, że to państwowe fundusze, jak obecne Zachęty, na zasadzie lepszy rydz niż nic. Znowu Łodzi nie ma. Znaczy jest — Fijałkowski w handlu z lat 60., 70. Brawo! A poza tym, kółko różańcowe wzajemnej adoracji, tylko czy o to w sztuce chodzi…?

Masz dużo pracy, zmieniło to Twoje życie. Nie mieszkasz już w Łodzi tylko w Warszawie — dlaczego?

Bez przesady. Łódź to moja baza, twardy kręgosłup, „chłopski upór”, niepowtarzalny klimat i stworzona przeze mnie „Łódź” do wypływania na szerokie wody. „Trzeba mi wielkiej wody”, jak śpiewała Maryla Rodowicz. Pływanie w lokalnej wannie, jaką jest to „miasto” pod wezwaniem tego, czy innego „artysty”, w ogóle mnie nie interesuje. Mnie interesuje tylko malarstwo, a jak pokazuje historia sztuki, wielcy artyści byli zawsze tam, gdzie były wielkie pieniądze. Mierni zaś, gdzie mierne… Bez komentarza. Łódź to moje miasto, ale bez tej całej kołtunerii i „mentalnego bazaru”, nawet nie straganu. Chociaż rasowych handlarzy darzę dużym szacunkiem, np. z warszawskiego Koła. To są magowie i mistycy w swojej profesji. Nie udają kogoś, kim nie są i nigdy nie będą, jak niektórzy „marszandzi” u nas, w Łodzi. Przykra sprawa.

Jako jeden z nielicznych twórców potrafisz znaleźć inwestorów — jak to robisz?

To oni mną się interesują. Na wernisaż przyjdzie przykładowo sto osób. Sami ważni, jak dla mnie. Kolejne trzysta do końca pokazu. Mnie masowy widz nie interesuje. Jestem malarzem elitarnym, trafiającym do poważnych kolekcji, gdzie obok jest Artur Nacht-Samborski, Tadeusz Dominik, Jan Tarasin. Co najważniejsze, to nie martwe muzealne salki, gdzie siedzi starsza pani i ziewa ze zmęczenia. To żywe miejsca nastawione na specyficzny odbiór, grę z widzem, podniecenie, żal i te wszystkie emocje towarzyszące sztuce. Metafizyczny przekaz. Bez tego sztuka nie istnieje.

Wróćmy na chwilę do Twojego wyjazdu do Stanów. Miałeś możliwość porównania pracy galerii w Polsce i za oceanem. Jakie różnice dostrzegasz?

Porównywałem to bardziej w Toronto, w Kanadzie w 2002 r. podczas mojego jesiennego pobytu — wrzesień, piękny miesiąc. Większy spokój, specyficzne zawieszenie w czasie (rynek sztuki współczesnej istnieje od 1957 r. — niesamowite…) i nieustanne porównywanie do Stanów, a w zasadzie do Nowego Jorku. Galeria jest tam galerią, artysta artystą, a krytyka krytyką, chociaż są różne proporcje. Jeśli to porównamy, to nie wypadamy najlepiej. W Łodzi mamy bazar z „galernikami”, którzy nabyli praktykę w handlu skórami, mandarynkami wątpliwej jakości itp. Prawdziwa elita. Ryż, mysz, mydło i powidło. Jak na Łódź przystało. Kup pan cegłę, taka ładna, kolorowa. Startujemy już za pomnikiem Tadeusza Kościuszki na początku ulicy Piotrkowskiej i dalej artystycznym szlakiem, że szlag nas jasny trafia.

Jak wygląda współpraca z galerią? Czy jest to inwestycja w artystę?

Jak najbardziej. To się zwraca, jeśli mamy do czynienia z Artystami, a nie „profesorami” czy absolwentami łódzkiej ASP. Obecne dyplomy to z reguły ściana płaczu, jeśli chodzi np. o współczesne malarstwo. To dwie różne rzeczy, jak powiedziałem wcześniej. Galeria bez pieniędzy to żadna galeria. W Łodzi nie ma ani jednego, ani drugiego. Może poza Atlasem, ale w co oni inwestują? Trzy ścianki z kartongipsu na krzyż. No i mają, co chcą. Kabakova odbitego na kolorowym ksero w ramkach po pięć złotych w hurcie. To i tak dobrze, bo w Opusie będą ramki po dwa złote pięćdziesiąt groszy. Jacy marszandzi, takie wydatki — w myśl starej polskiej maksymy: jaki pan, taki kram. Można oczywiście wysłać helikopter po Pana Redaktora Naczelnego Jerzego Urbana, tylko w jakim celu — sprawdzić, czy szybko lata?

A powiedz, proszę, jak rozumiesz pojęcie ‘przedsiębiorczość w kulturze’?

Jak na wszystko w życiu, trzeba mieć pomysł i na siebie. Na sztukę przede wszystkim. I mieć coś ważnego w tej materii do powiedzenia. Reszta dopasuje się sama. A przedsiębiorczość to cecha wrodzona, trzeba dużo pracować. Ja robię to niekiedy po szesnaście godzin na dobę. Czasami śnię, że maluję. Jak widać, mam całkiem niezłe efekty. Mam 31 lat, urodziłem się Artystą, mieszkam w Łodzi, dalej robię swoje i to, co kocham najbardziej na świecie. Tworzę, mam dla kogo. Jestem doceniany, widoczny, nie epatuję głupotami jak inni. I jestem szczęśliwy.

W tej chwili masz za sobą kolejną indywidualną, dużą wystawę. Czy możesz opowiedzieć o tym projekcie?

Kobiety i Sportowcy. Malarstwo, puzzle dla dzieci i dorosłych plus świetlna instalacja malarska wkomponowana w piwniczną, specyficzną przestrzeń. Projekt pod konkretne wnętrze. Trzeba poczytać teksty Agnieszki Kulazińskiej, Moniki Nowakowskiej, Moniki Małkowskiej. Trzy kobiety. Mają intuicję. Wszystko rozumieją.

A najbliższe plany?

Malować, malować, malować… Ewentualnie tworzyć.